Ta całkiem pierwsza, bo dźwiękonaśladowcza – najłatwiejsza do wygenerowania przez malucha, który wyrobiwszy sobie odruch ssania, odciągnięty od piersi, wypowie tak mocno wyczekane, wymarzone przez nią pierwsze słowo, właściwie tak naprawdę nie zdając sobie z tego nawet sprawy – “ma, ma”. Dwie litery, cztery dźwięki, a nazywa cały wszechświat. Banalne słowo. Podstawowe znaczenie. Obszar rzeczywistości znany każdej żyjącej istocie na tym globie. Mama. Nasze wszystko. I jej nic.
Mama czyli moje wszystko. Biały pluszowy kocyk w błękitne misie. Spał pod nim potem brat numer jeden i brat numer dwa – obaj do teraz święci przekonani, że kocyk był ich, bo przecież niebieski. Nie rozumieją, że innego nie było, że w “tamtych czasach nie było nic”. Spódniczka z kamizelką uszyte z zasłon przysłanych z Niemiec, specjalnie na ślub starszej kuzynki. Pięknie się w kompleciku komponowałam z naszą ciasną kuchnią, w której zrobione z resztek materiału zawisły nieco przykrótkie zazdroski, nieco gorzej na tle innych gości z zachodu – “nie przejmuj się głupotami” – mówiła. Włosy zapuszczane latami, a koniec końców wciśnięte w ulizany, krzywy kok na czubku głowy na pamiątkę pierwszej komunii – na przekór, na wspak, żeby było “ciekawiej, inaczej niż u wszystkich dziewczynek”. Czuję ten ból naciągniętego czoła do dziś, choć samemu czołu przydałby się teraz lekki lifting. Budyń czekoladowy, z którego mogłam ściągać kożuch nawet kilka razy, bo skoro to moja ulubiona część deseru, to nie ma co czekać aż całkiem wystygnie. Zezwolenie na dzwonienie do zegarynki, wylizywanie misek po cieście i wykorzystywanie jej ulubionych apaszek do amatorskich przedstawień rodzinnych. Zapach olejku z bułgarskich róż, trzymanego w drewnianym flakoniku, co to dostała na jakąś specjalną okazję od jakiegoś szczególnego człowieka, ale ciocia mi kiedyś zdradziła, że nie od taty. Jej kolorowe paciorki – dużo drewnianej biżuterii i różaniec pachnący kadzidłem, ponoć poświęcony, ale nie mam pojęcia gdzie. Skórzana spódnica, której nie dało się uwiesić, bo sztywna nie poddawała się ulepionym cukrem pudrem “brudnym łapom” na corocznych odpustach. Druty wsadzone we włóczkę, na której dziergała mi kolorowe ogrzewacze na zimę, choć do mody wchodziły już wtedy spodnie rurki, a do gimnazjum – w kolorowych podkolanówkach zamiast spodni, które podkreślałyby moje „niestety kolana masz brzydkie i krzywe” – ja. Jej głaskanie mnie po plecach, przypominające raczej drapanie kota o drzwi niż odruch empatii, kiedy na ogrodowej huśtawce wyłam z powodu pierwszych życiowych rozczarowań. I wiecznie, w kółko, do znudzenia powtarzane: “pamiętaj, że jesteś moją wizytówką”, “nie obchodzi mnie, co mogą inni, ty jesteś moim dzieckiem” i w końcu “jak ci się nie podoba, to się wyprowadź”. Mama. W sumie nic takiego, a tak bardzo wszystko.
Mama czyli jej nic. Nie wiem, skąd wzięła ten pluszowy kocyk – ponoć z jakiejś paczki, ale czy za nią stała, czy listy po nią słała, czy musiała prosić czy może w prezencie dostała? Nie wiem, skąd brały się w domu pomarańcze i mleko w proszku, z którego robiliśmy słodkie kuleczki, kiedy nic słodkiego w barku już nie było. Nie wiem, jakie miała oceny na świadectwie, w kim się kochała, kto jej serce złamał, a kto dodał odwagi. Nie wiem, dlaczego dziadek całe życie ścinał ją na krótko, skąd miała tę sukienkę z czarnego sztruksu, którą ma na sobie na pierwszym kolorowym zdjęciu rodzinnym. Kto ją uczył grać na pianinie i pływać – czy bała się skoków do głębokiej wody, jak ja? Czy poszła na studia, bo chciała czy bo jej kazali? A za mąż szła, to co miała w głowie? A koronkę na sukienkę ślubną czemu nie białą, tylko w beżu miała? A dzieci chciała? Ma, to na pewno, ale czy się nie bała, czy wiedziała, co robi, czy miała nudności i w którym miesiącu? A ten pierścionek, co jej tata na zaręczyny dał – drewniany, na złotej obrączce – to czy tego oczekiwała? Czy jak znikała do pracy na osiem godzin, to czy uciskały ją podkolanówki tak, że nie mogła wytrzymać, czy ściągała zegarek zanim zaczęła stukać w klawiaturę? Czy w pracy było ciężko, czy się stresowała, coś przeoczyła, coś zawaliła? Czy obiad gotowała poprzedniego dnia czy jak z pracy wracała? Czemu ten ugotowany ryż pod kocem zawsze w garnku czekał? Nie tęskniła za czasami bez zobowiązań? Nie myślała, że coś w życiu przeoczyła albo z jakiejś szansy nie skorzystała? A kiedy mi moja babcia umierała, to czy właściwie ona za babcią czy za swoją mamą płakała?
Mama. Nie matka, matula, mamuśka, mamcia, mamuś. Mama – słowo nazywające moje wszystko i nie mówiące o niej nic. Żadne z niej dziecko, córka, kuzynka, koleżanka, siostra. Usunęłam z jej życiorysu role opiekunki, podopiecznej, praktykantki, narzeczonej, studentki, nauczycielki, żony. Nie widzę jej jako klientki, płatniczka podatków, petentki, marudzącej klientki, roześmianej duszy towarzystwa. Dla mnie jest tylko mamą. Dla mnie mama jest wszystkim.
Anna Burek