Powietrze pachnie rozżarzonym węglem i koszoną trawą, a kwitnąca za oknem lipa przypomina mi dziecięcą obietnicę nadchodzących wakacji. Zachody słońca kuszą kolorami, które przypominają mi pierwsze randki w polach rzepaku i kolor łamanego co sierpień serca. Czerwiec smakuje jak obietnica długich, beztroskich wieczorów nad rzeką, leniwych, książkowych poranków w łóżku, słodkiej beztroski przerywanej jedynie przez mamine wołanie na obiad. Tak, czerwiec był zawsze moim ulubionym czasem w roku.
W Berlinie przeddzień lata. Leżę łóżku zasmarkana, ładując w siebie tonę startego imbiru, bo ktoś wyżarł z apteczki całą aspirynę i nie zakupił nowej. Piątkowe spontaniczne wyjście na miasto sprowokowane nieco wyższą temperaturą i chęcią “wyciśnięcia z tego dnia (a właściwie wieczoru, bo praca na etat w nowoczesnych firmach nie kończy się w piątki o 13:00), ile wlezie” skończył się kolejno: przewianymi nerkami tejże nocy, wielkim bólem głowy następnego ranka, a ostatecznie zapaleniem gardła i cóż – niemalże śmiercią głodową, bo w wielkim porywie szaleństwa nikt z naszego wielce dorosłego dwuosobowego gospodarstwa domowego nie pamiętał o tym, że niedziela niehandlowa w połączeniu z próbą trzymania czystej michy skończy się wyborem między jogurtem naturalnym z resztką otrębów a kebsem spod bloku. Nikt nie zawołał w piątek do domu, nikt nie poratował herbatką w sobotę, nikt nie zaprosił na niedzielny obiad. W czerwcu, jak nigdy, nie znoszę być dorosła.
Jak se pościelisz tak się wyśpisz – słyszałam w kółko jako dziecko. Nie budziły te słowa we mnie jakiejś szczególnej trwogi. Nie widziałam jako dziecko szczególnej różnicy pomiędzy jakością snu w wyprasowanej vs. niewyprasowanej pościeli, potrafiłam kłaść się spać w pokoju, w którym za uchyloną okiennicą krótko przed snem wykopciłam w tajemnicy przed rodzicami szybkiego fajka, pod poduszką składowałam książki z przedmiotów, z których następnego dnia czekał mnie sprawdzian – tata ponoć tak zdawał egzaminy na studiach, serwowałam sobie więc te twarde posłania co noc i ja. Teraz ugniata mnie każda nierówność prześcieradła, zorientowanie się, że pościel leży w złą stronę zajmuje mi od 2-4 sekund, z zamkniętymi oczami, nie podglądając, czy wzór układa się zgodnie z instrukcją z obrazka, a stopy marzną mi tak, że wełniane skarpety trzymam w zanadrzu koło poduszki razem z wysmarkaną, ale jeszcze nie do końca, chusteczką higieniczną. Cóż, wygląda na to, że stałam się stara zanim zdążyłam sobie na dobre cokolwiek pościelić.
Zaczęło się niewinnie – studia i pierwsze zakupy spożywcze. Pulpety z biedronki z woreczkiem ryżu białego starczały na trzy obiady, a reszta z zakupów – na wino na mieście raz w tygodniu. Nie w głowie były mi warzywa, poza zasięgiem portfela zdrowe soki. Potem pierwsza praca – nie było czasu na wprowadzanie regularności i konsekwentnych nawyków życiowych. Fajeczka goniła kawę, kawa spotkanie służbowe, po którym zaplanowane było kolejne – tym razem towarzyskie, w weekend odreagowanie na mieście lub w którejś z dalszych destynacji, które przybliżały tanie loty. Szkoda było mi życia na planowanie, co dalej. Potem jakieś staże zagraniczne, kiedy moi bliscy mówili sobie “tak”, kolejne studia, kiedy rodzili dzieci, kolejne moje przeprowadzki do ciasnych i nie-własnych mieszkań, kiedy oni budowali swoje domy. Cóż, jak se pościelisz, ta się wyśpisz – i choć wydawało mi się, że w gruncie rzeczy umościłam się w życiu całkiem wygodnie, a na kolejnych zjazdach po latach patrzyłam na rówieśników z niedowierzaniem, że tak aż tak się zestarzeli, to przed popadnięciem w pychę powstrzymywał mnie jednak uporczywy ból krzyża po staniu zbyt długo, zgaga po maku i kręcenie w kolanach przed każdą zmianą pogody.
Coraz częściej rozmawiamy o chorobach, coraz rzadziej wychodzimy z domu wieczorami, a noc zaczyna się dla nas już o dwudziestej. Każde spotkanie towarzyskie zapisujemy w kalendarzu z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, by szykować się na nie jak sójka za morze, a ostatecznie je z ulgą odwołać. Nie wymieniamy się polecajkami nowych knajp i teatrów, tylko zniżkowych abonamentów i skutecznych specjalistów. Na wakacje nie jeździmy tam, gdzie się nam marzy, tylko tam gdzie – w zależności od preferencji i sytuacji życiowych – przyjmują lub nie przyjmują z dziećmi. Kłócimy się nie o światopogląd, tylko o miejsce na parkingu pod spożywczakiem, ewentualnie o to, kto ma gorzej. W codziennej gorączce starzejemy się jeszcze szybciej i brzydziej niż byśmy chcieli. A kiedy w czerwcu zza okna dobiega nas zapach grillowanego schabu, wiemy już, że nie czeka nas żadna beztroska, tylko termin rozliczenia podatku za tę całą cholerną dorosłość, do której tak nam wszystkim było tęskno całe życie.
Anna Burek