Amerykanin. Nie wiem skąd pochodził, czy z Nowego Jorku czy z Pensylwanii, ale ja mu opowiadałem tę naszą rodzinną historię. To w ogóle był taki paradoks, że żona musiała w tym obozie tak jak każdy inny Polak przebywać, choć przecież była z urodzenia Niemką, ale niemieckich dokumentów z oczywistych względów nie miała. Ten żołnierz na samym początku zapytał jeszcze, czy myśmy na wakacje tutaj przyjechali. Z Poznania nie mieliśmy daleko, więc byliśmy dość wypoczęci po podróży, walizki mieliśmy na tę podróż zupełnie nowe, no i byliśmy z pieskiem. No co dzień jednak musieliśmy go ukrywać, ponieważ posiadanie czworonoga w obozie było niedozwolone.
Jako rodzina z dzieckiem, bo przyjechaliśmy z nastoletnią Magdą, otrzymaliśmy pokój z aneksem kuchennym. Te pokoje były standardowe, jeden podobny do drugiego. Za każdym razem, chcąc wyjść z obozu, musieliśmy przechodzić przez biuro przepustek. To teraz sobie ciężko wyobrazić. Ten obóz, nasz pierwszy berliński dom, można teraz zwiedzać jako muzeum. Są tam eksponaty, można pooglądać, jak wyglądały kwatery, obejrzeć zdjęcia osób, które tam przebywały. W takich warunkach zaczęło się nasze przygotowanie do nowego życia. Życia na obczyźnie. Mieliśmy jednak ten „luksus”, że mieliśmy tu rodzinę — w pewnym sensie rodzinę — bo to przecież ludzie, którzy pojawili się poniekąd nagle: trzech braci i siostrę mojej Neli.
“Szkoła polska przyjmie do pracy nauczycieli”
Oczywiście zaczęliśmy od razu rozglądać się za jakimś zajęciem. W tamtych czasach głównym źródłem informacji była poczta pantoflowa, no i polski kościół. To tam, po jednej z niedzielnych mszy, wpadła nam w ręce ulotka z ogłoszeniem, że szkoła polska szuka nauczycieli. I tyle w sumie. Okazało się, że reaktywuje się “Oświata”. W sierpniu 1988 odbyło się spotkanie mające na celu wznowienie pracy tego działającego już wcześniej na terenie Berlina towarzystwa. To hasło na ulotce spowodowało, że właściwie na początku zgłosiło się więcej nauczycieli niż dzieci. Z dużą nadzieją, że pomysł się przyjmie i rozwinie, przystąpiły do pracy trzy pierwsze nauczycielki: Barbara Krajewska, Jola Małek i Aniela Krzyżaniak-Żabko, czyli moja Nela. W pierwszym założeniu tej szkoły miało być nauczanie tego, czego brakowało w szkołach niemieckich — a więc historii polskiej, geografii polskiej i oczywiście języka polskiego oraz kultury polskiej.
Oprócz tego — bo to była praca społeczna — każdy z obecnych w obozie uciekinierów albo azylantów, na własną rękę troszczył się, żeby znaleźć jakieś zajęcie. Moja żona, będąc historyczką z polskim dyplomem, oczywiście nie mogła uczyć w niemieckiej szkole. Trwały kłopoty z uznaniem naszych kwalifikacji. Nela w końcu dostała pracę w Caritasie, co w jakiś sposób tworzyło ramę dla wydarzeń z jej dzieciństwa. Miała też ponownie kontakt z uczniami — ten raz, dwa razy w tygodniu, kiedy odbywały się zajęcia w “Oświacie”, dawały jej poczucie spełnienia. Ja znalazłem zajęcie jako kierowca. Nie znając miasta, byłem odpowiedzialny za dystrybucję gotowych posiłków do kantyn przy berlińskich biurach Finanzamtów. Czasem przewożąc te pojemniki, musiałem ostro przyhamować i zupa mieszała się z gulaszem. Raz, przy drobnej stłuczce, pomidorowa wręcz lała mi się na głowę. Policjanci, którzy przyjechali do tej „kraksy”, nie mogli się oprzeć w wyrażeniu, że zalewa mnie krew. Cóż, dalecy od prawdy nie byli. Na przestrzeni lat w Berlinie pracą najbliższą mojemu wykształceniu i pasji było zatrudnienie w hotelu dla sportowców. A w Polsce szkoliłem przecież mistrzynie.
“Od dziś świętujesz urodziny w sierpniu”
W międzyczasie, żeby uregulować kwestie pochodzenia i obywatelstwa Neli, musieliśmy się przegrzebać przez szereg dokumentów, archiwów, aby poukładać szczątkowe informacje związane z dzieciństwem żony w jakąś chronologiczną całość. W tym bardzo pomogła nam rodzina Neli. Jej rodzona matka poczyniła już wcześniej szereg kroków prowadzących do zebrania stosownej dokumentacji. Pomagał nam też najstarszy brat Neli – Klaus, który mieszkał i pracował w Berlinie w BVG, jako kierowca autobusu. Spotykaliśmy go czasami w tej jego pracy jako pasażerowie. No więc należało skompletować szereg metryczek, by wyrobić Neli dokumenty. I tak okazało się, że data urodzin Neli, która widnieje jeszcze na przykład na jej dyplomie ze studiów, musi być skorygowana. Przez lata świętowaliśmy nasze urodziny tego samego dnia — 14 grudnia. To był dla nas jakiś taki dodatkowy powód do radości i śmiechu — urodzić się tego samego dnia. W Berlinie jednak okazało się, że ta data urodzin była jedynie wskazana przy procesie adopcji, kiedy Nela dołączyła do rodziny Krzyżaniaków w Polsce. Jej urodziny w rzeczywistości przypadały na sierpień, więc po ponad trzydziestu latach hucznych obchodów łączonych urodzin należało przywyknąć do wyprawiania dwóch imprez. Właściwie nie był to dla nas wielki szok, takie to były czasy. Wtedy archiwa pękały w szwach od metryk, świadectw urodzenia, świadectw ślubu, które wcześniej nie ujrzały światła dziennego — nigdy nie było wiadomo, do czego się tam człowiek dokopie po tych latach wojennej zawieruchy.

Nela wraz ze swoim rodzeństwem
“Ale ma pani piękną golonkę”
W międzyczasie nasza Magda poszła do szkoły na Tempelhofie i odwiedzała często swoją prawowitą babcię Gertrudę, która po wojnie wróciła do swojego mieszkania przy Kreuzbergstraße. Córka przebywała z babcią często i chętnie, zbliżając trochę do niej Nelę. Bo trzeba powiedzieć, że początkowo te kontakty były dość chłodne. Moja żona była nieufna i mocno zdystansowana — nie ma się co dziwić, przecież przez całe dotychczasowe życie nazywała mamą kogoś innego. Nela nie znała nawet daty urodzin swojej rodzonej matki. Należałoby więc powiedzieć, że ich stosunki były raczej mało wylewne.
Na pewno pozytywny wpływ na budowanie relacji z matką miało rodzeństwo Neli. Klaus mocno pośredniczył w tych kontaktach. A z kolei już bardzo mocno zżyła się moja żona ze swoją przyrodnią siostrą — Anitą. Szybko się poczuliśmy częścią tej rodziny. Chodziliśmy razem na potańcówki, zapraszaliśmy się na kolacje. Najmłodszy Detlef miał takie śmieszne powiedzenie. Kiedy chciał skomplementować czyjeś nogi, mówił: “ale ma pani piękną golonkę”. Coś mu z tego języka polskiego w głowie zostało.
Zabieraliśmy więc rodzeństwo Neli na wszystkie imprezy, a z czasem, kiedy już regularniej zaczęliśmy wyjeżdżać na wakacje, również do Polski. Dzięki nam najbardziej na świecie pokochali Mazury. Zachwycaliśmy się wspólnie setkami żurawi startującymi z wody, zajadaliśmy się codziennie świeżymi węgorzami. Oni generalnie nie mogli przestać chwalić polskiej kuchni: kotlet schabowy, suróweczka, a polska Wigilia — dla tych ludzi to było nie do wyobrażenia, że tak można celebrować!
Przez pierwsze lata każde Boże Narodzenie spędzaliśmy w naszym mieszkaniu w Poznaniu. Nie wyobrażaliśmy sobie, że mogłoby być inaczej. W Poznaniu został nasz syn, który układał sobie tam powoli swoje dorosłe życie. Odwiedzaliśmy go często. Woziło się wtedy dla bliskich czekolady z okienkiem. Ale choć w Berlinie nie wiodło się nam wtedy jakoś szczególnie, nie myśleliśmy o powrocie do Polski. Mimo swojego piękna, kultury, tradycji, Polska to było wtedy jednak państwo z kartonu.
“Najważniejsze, że ojca nie było w żadnych dokumentach”
Te wspólne kontakty z niemiecką rodziną Neli szybko poprowadziły nas w kierunku kwestii dla nas absolutnie najważniejszej — odkrycia przeszłości ojca Neli. Dla nas, wychowanych w czasach powojennych w Polsce, wszystko, co pachniało wojną, doniesieniami, egzekucjami, jakimkolwiek udziałem w wojnie albo przynależnością do partii, było częścią traumy. Myśl, że tata Neli, choć nie brał udziału w jej wychowaniu, a kiedy Nela się rodziła, nie był już nawet mężem jej matki, mógłby należeć do partii nazistowskiej, była nie do zniesienia. Informacje na ten temat okazały się być na wyciągnięcie ręki, i to zupełnie dosłownie, bo oboje rodziców Neli, mimo że po rozwodzie, mieszkało ze sobą wiele lat po sąsiedzku.
Okazało się więc, że Guido — ojciec Neli — miał na Kreuzbergu warsztat samochodowy, który przez całą wojnę świetnie prosperował. Był niesamowitym mechanikiem — potrafił rozpoznać, czy auto się do czegoś nadaje, wkładając jedną stronę śrubokrętu do ucha, a drugą przykładając do silnika. I w tych strasznych czasach, kiedy 85% mężczyzn z Berlina wcielono do Wehrmachtu, on został objęty jakimś wyjątkiem. Naprawiał samochody, miał stację benzynową, ale w wojsku nie służył. Nie ma go też w żadnych partyjnych dokumentach. Jak się o tym dowiedzieliśmy, to wielki kamień spadł nam z serc.
Ojciec Neli nie był jednak święty. Co tu wiele mówić, jako młody i bardzo przystojny mężczyzna prowadził w Berlinie dość rozwiązłe życie. Krótko po rozwodzie z mamą Neli poznał w knajpie kelnerkę, z którą miał dwójkę dzieci. Anita była jego córką z tego związku. Guido kochał życie towarzyskie, a ze względu na fach, bardzo dobrze mu się wiodło. Z czasem zaczął namiętnie grać w pokera. Pewnego razu w trakcie jednej partyjki położył na stole klucze od swojego domu i powiedział: “gramy o wszystko”. Przegrał swoją willę, stację benzynową i warsztat.
Kiedy komornik przyszedł do niego odebrać resztę majątku, nie mógł się nadziwić, jak można tak się stoczyć. Podszedł do Guida, który leżał w kącie, na podłodze, i powiedział: „Proszę pana, musimy zabrać pianino, które tu stoi”. Guido — niezły aktor — zaczął płakać. Ja to słyszałem osobiście od komornika, który opowiadał mi tę historię. Zlitował się wtedy nad Guido, wyjął 20 marek i powiedział: „Weź na jakiś obiad, a pianina nie widziałem.”
To pianino jest jedynym majątkiem, który pozostał po ojcu Neli — nie stacja benzynowa, nie warsztat samochodowy, nie willa. Jedynie ten instrument zostawił po sobie. Stoi u nas do dziś. Ma ponad 100 lat.
“Zaczęło się od zapominania kluczy. Każdemu może się zdarzyć”
Nela całe życie była zainteresowana powstaniem warszawskim. Jako historyczka, znająca historię starożytną i współczesną na wskroś, akurat ten okres sobie upodobała. Czasem, w te lepsze dni, sadzamy ją przy tym stuletnim pianinie, i ona wtedy gra i śpiewa powstańcze piosenki. I płacze przy tym. To się nie zmieniło — muzyka nadal ją bardzo wzrusza. Zmieniło się jednak wszystko inne.
Zaczęło się niewinnie kilka lat temu: to zapomniała kluczy, to nie pamiętała jakiegoś drobiazgu z życia codziennego. Wtedy nie były to objawy zbytnio alarmujące. Kiedy jednak pewnego dnia wsiadała w autobus na lotnisko i nie wiedziała, jak wrócić do domu, spodziewaliśmy się oczywistej diagnozy. Alzheimer to taka choroba, która dotyka przede wszystkim bliskich. Bo Nela nie jest za bardzo świadoma tego, co się z nią dzieje. Żyje w swoim świecie. To my z bólem obserwujemy, jak osoba, którą znaliśmy całe życie, zmienia się nie do poznania. Gaśnie w niej ta iskierka.
Tyle lat wracałem do słów tego Amerykanina, tyle osób, które znało nasze rodzinne trajektorie, mówiło, że warto je jakoś spisać, zachować dla innych. Spóźniliśmy się. Jeszcze kilka lat temu Nela opowiedziałaby swoją historię zupełnie sama. Ale teraz trudno z nią nawiązać jakikolwiek kontakt. W lepsze dni jest świadoma choroby, w gorsze — zupełnie nie wie, kim jesteśmy. Więc tak, jak w dniu przyjazdu do Berlina, to ja opowiadałem jej historię, tak i teraz ponownie biorę na siebie to zadanie — tym razem, by ocalić ją od zupełnego zapomnienia.
Anna Burek

