Monika Sędzierska: Od trzech dekad mieszkasz w Berlinie. 20 lat pracowałaś jako terapeutka medycyny naturalnej, czyli Heilpraktikerin. Zajmowałaś się m.in. homeopatią klasyczną, ustawieniami rodzin, hipnoterapią. I przyszedł dzień, który zmienił wszystko w Twoim życiu. Czy dziś jesteś gotowa, żeby nam o tym opowiedzieć?
Małgorzata Fabricius: Tak. Ten dzień to była śmierć mojego syna. Kiedy odszedł, zdecydowałam, że zaczynam żyć na swoich warunkach. Że chcę robić tylko to, na co mam ochotę i co mi naprawdę sprawia przyjemność.
Ale to nie było pewnie z dnia na dzień. To był cały proces
Takie rzeczy nigdy nie odbywają się z dnia na dzień, bo świat się kompletnie wali. A jak się świat wali, to nie wiesz, kim jesteś. I musisz sobie ten świat odbudować od nowa. A to jest proces.
Ile trwał u Ciebie ten proces?
Sześć, siedem lat. To był bardzo intensywny proces. Jeździłam na kursy medytacji. Brałam to na klatę i po jakimś czasie stwierdziłam, że wszystko jest dla mnie, a nie o mnie. Jeżeli pojawiał się smutek, żal, złość, rozżalenie, to konfrontowałam to ze sobą. Chciałam dojść do korzeni każdej emocji, która, w jakiś sposób miałam wrażenie, że mnie zniszczy.
Tak jest zawsze po stracie, w okresie żałoby. Nota bene nie lubię tego nazywać żałobą. Jest to czas tranzytu. Nie znasz jeszcze tego terenu, trudno jest ci puścić to, co było, a boisz się tego, co jest przed tobą. Jest to troszeczkę takie bujanie. Raz był smutek, raz była złość, raz był żal, ale później radość również z tych chwil, które spędziłam z synem, wdzięczność za to, że w ogóle byłam mamą. Wszystko przeplatało się ze sobą.
Czy dawałaś sobie przyzwolenie na to, żeby mimo wszystko cieszyć się życiem?
Uważam, że po stracie trzeba dać sobie na wszystko pozwolenie. Zarówno na te dobre, jak i te niefajne emocje. Żałoba, czy czas tranzytu jest dla tej osoby, która to w danym momencie przeżywa. To nie jest dla innych, to nie jest dla świata.

Dzisiaj mówisz o tym, że strata może być szansą. Co sobie uświadomiłaś wtedy?
Zdałam sobie sprawę, że coś się zakończyło i odszedł mój ukochany syn. Wiedziałam, że zakończył się pewien etap w moim życiu. Ale teraz mogę powiedzieć z perspektywy czasu, czego strata mnie nauczyła. Przede wszystkim nauczyła mnie dystansu do siebie. Troszeczkę tak jakby: co mam teraz do stracenia? Straciłam przez śmierć syna wszystko to, co było dla mnie najważniejsze w życiu. To czego mam się teraz bać? Co mogę jeszcze stracić? Co jest takie straszne? Strata nauczyła mnie odwagi. Odwagi robienia rzeczy, przed którymi wcześniej miałam jakieś znaki zapytania.
I to starasz się też przekazać swoim klientom?
Jestem ciekawa ich historii, ale wiem, że historia jest otoczką. Tak naprawdę mnie zawsze interesuje, co ten człowiek czuje. Po nitce do kłębka dowiaduje się bardzo fajnych rzeczy, co on czuje, jak się z tym czuje, że to wcale nie jest przez to, że ktoś umarł albo, że zamknął biznes, tylko, że to jest w nim od wielu lat.
Te trudne momenty w życiu, na przykład śmierć, czy w ogóle strata, przypominają nam, wywołują nas do tablicy, że jakaś lekcja nie jest odrobiona. I ja z moimi klientami te lekcje odrabiam i pokazuję, ok, zrobisz to, zobacz, co się przed tobą otwiera. A to są zawsze cudowne rzeczy. I stoję za tym zdaniem, strata jest szansą, całą sobą, bo tego doświadczyłam.
Czas tranzytu, czyli przejścia z jednej fazy życia do drugiej?
Tak, jest zdecydowanie drogą i zawsze podkreślam, że ten czas trzeba jak najlepiej wykorzystać. Nie lubię używać słowa żałoba, bo to słowo kojarzy mi się z czymś trudnym, ciężkim i czarnym. Tranzyt jest dla mnie czymś bardziej lekkim. Przechodzi się po prostu z jednego etapu życia do drugiego. No i właśnie, gdzie jest ta szansa? Gdzie można po drodze znaleźć tą szansę? W zrozumieniu tego procesu, zrozumieniu, co tak naprawdę się w moim życiu wydarzyło.
Kiedy odszedł mój syn, zdałam sobie sprawę, że odeszła miłość mojego życia. On mnie swoją bezwarunkową miłością wypełniał i nagle odszedł. Okazało się, że w naszym dualnym świecie wszystko, co materialne ma swój termin ważności. Zdałam sobie sprawę, że mój syn w jakiś sposób, tak długo jak żył, wypełniał mój brak. Czerpałam z tego garściami. I to jest to cierpienie, które odczuwamy. Jak umrze córka, mąż, ktoś odejdzie, to pojawia się wyrwa, pustka, bo nie ma już uczucia, które dostawaliśmy z zewnątrz.
Zrozumiałam, że nie chcę już tak cierpieć. I że chcę sobie tę miłość dać sama. To jest prawdziwa magia, bo nagle zdajesz sobie sprawę ze swojej sprawczości, ze swojej mocy. I to daje Ci wielką siłę na tej drodze w transformacji straty. Jak siebie już czymś wypełnisz. W moim przypadku była to miłość.
Miłość do siebie?
Miłość do siebie, akceptacja siebie. Takie poklepanie się po ramieniu. Jestem ok. Jestem w porządku. I wtedy widzisz, że strata jest szansą i czujesz wdzięczność.
Wdzięczność za to, że był?
Zdecydowanie. Wdzięczność za każdą chwilę z nim. Że był, że do mnie mówił, że na mnie patrzył, że tyle dzięki nim magicznych chwil miałam. Ale to wszystko jest. To nie jest coś, co znika. I czasami jak rozmawiam z ludźmi, czy pracuję z ludźmi, to staram się im przekierować uwagę na to, że chodzenie na groby i na cmentarz jest ważne. Ale czy nie jest fajniejsza celebracja tego, co było? Pięknych chwil, uczuć, doznań? Nie tego, co nam zostało zabrane, tylko tego, co nam było dane przeżyć. To jest najpiękniejsze.
Monika Sędzierska: Dziękuję za rozmowę
Więcej rozmów z cyklu Polka w Niemczech, prowadzonych przez Monikę Sędzierską w audycjach i podcastach COSMO po polsku znajdziesz na cosmoradio.de i na każdej platformie streamingowej, wpisując cosmo po polsku!
