Budzisz się zlany potem, nie możesz uspokoić oddechu, rozglądasz się z niepokojem dookoła, by upewnić się, że o tym, co w przyszło do Ciebie w śnie, nikt w rzeczywistości nie ma pojęcia.
Co roku w okolicach września śni mi się odpowiednio: że pani z plastyki zorientowała się, że pracę domową (tę o zwierzątkach na wsi) namalował za mnie tata, że nauczyciel wychowania fizycznego każe mi wykonać serw zza lini, że nie zdałam tej przeklętej matury z biologii, że nie oddałam pracy magisterskiej na czas, że mój doktorat okazał się nie na temat. I choć budzę się w swoim rzeczywistym świecie, w którym jedyne, co może mnie martwić, to wojny na świecie, globalne ocieplenie i poniedziałek w pracy, to sny te wytrącają mnie ze stanu względnej równowagi na długie godziny.
Po przebudzeniu w popłochu próbuję sobie przypomnieć dopływy prawobrzeżne Warty, liczbę atomową potasu i wszystkie partie polityczne w Polsce Ludowej. Jedyne jednak, co pojawia się wyraźnie, to wspomnienie zapachu ziemniaków z koperkiem w przedszkolu, smrodu linoleum na szkolnym korytarzu w podstawówce, odoru szatni w liceum i naszych przerażonych nastoletnich ciał – dwa razy w tygodniu przez trzy lata liceum w trwodze, by nie zostać wywołanym do tablicy przez fizyczkę. Wracają też wspomnienia paskudnych obiadów na stołówce, głodu między szkołą a zajęciami pozalekcyjnymi, jogurtów jagodowych Bakomy, które rozlane w plecaku cuchnęły przepoconym trampkiem, pierwszych napojów alkoholowych kupowanych w osiedlowym, choć nie miało się na nie ochoty, ale gimnazjum to przecież nie czas na indywidualizm, posmak w ustach po pierwszych imprezach osiemnastkowych. Kpiny koleżanek, śmiechy z koleżanek, grupki najlepszych przyjaciółek na całe życie i ich setki konstelacji osobowych w ciągu zaledwie semestru, chłopcy z pryszczami na twarzach, krokiem w kolanach i obgryzionymi paznokciami, wszyscy marzący o plecaku kostce i glanach, ewentualnie o konsoli i obozie snowboardowym. Tanie buty z białą podeszwą na w-f, drogie spodnie z białymi paskami z pierwszych galerii handlowych, kto z kim wyszedł, kto się z kim nie spotkał, kto się już całował, a kto zaliczył drugą bazę. Papierosy za 4 złote i zrzucanie się na nie całą klasą, proszenie o “bucha” pod śmietnikami za szkołą, ogniska na działkach, i imprezy, na które nie zostało się zaproszonym.
Dziesiątki zapachów, setki dramatów, miliony bodźców – jakby rozrastająca się klatka piersiowa i pojawiające się na nogach pierwsze włosy nie wystarczyły. A do tego wszystkiego: całego tego grajdołu hormonów, polskiego umiłowania do seledynu w miejscach użytku publicznego i naszego narodowego mentalu na haju nastoletnich oczekiwań wobec siebie i całego świata, do tego wszystkiego oczekiwano, że co 45 minut skupimy swoją uwagę w pełni na prosie, życie, kukurydzy uprawianych w poszczególnych krajach Afryki, kręgowcach i roślinach nagonasiennych, filozofii antycznej i europejskim okresie romantyzmu, przedstawimy się po angielsku, porozmawiamy o pogodzie po niemiecku, zamówimy ostrygi po francusku, a na koniec maratonu składającego się z 7 czy 8 takich przebieżek, napiszemy wypracowanie na temat lub wykonamy piękny skok w dal.
Serio? Wróciłam ostatnio po urlopie do pracy. Dziesięć dni wolnego i nagle powrót do ośmiogodzinnego dnia pracy przez dobre dwa tygodnie wydawał się niemożliwy, powodując u mnie tak silne poczucie przebodźcowania i zmęczenia, że miałam silną potrzebę kolejnych wakacji. To była katorga. A przecież w wybranym zawodzie. Na fajnym stanowisku. Z ludźmi, którzy są dorośli i wiedzą, co to komunikacja bez przemocy. I za pieniądze.
Mam w najbliższym otoczeniu siedmiolatkę, która w tym roku po raz pierwszy założy za ciężki plecak i po latach spędzonych na beztroskim bieganiu po polach i nauce literek w przedszkolu, da się zamknąć w pastelowych ścianach i rozpocznie swoją wieloletnią drogę przez mękę. Mądra, wrażliwa, ciekawa świata, ale trochę nieśmiała, no i najniższa w roczniku. Koszmar. Idealny materiał na to, by ją zepsuć. Co za szczęście, że nie jestem jej matką – zapłakałabym się na śmierć, martwiąc o to chucherko. Tymczasem jako ciotka, ze sztucznym uśmiechem obiecuję jej, że w szkole będzie fajnie. I tylko mam nadzieję, że opanuje tę cholerną grę w dwa ognie, zaśpiewa kolędę stojąc przed klasą, ściągnie tabliczkę mnożenia z linijki i jakoś dotrwa do wakacji. I że ten mój sen o niezdanej maturze nigdy nie okaże się prawdą, bo za żadne skarby nie chciałabym wrócić do szkoły. Niech już lepiej cierpi te katusze kolejne pokolenie. Zuziu, powodzenia, kochanie! Nie daj się zjeść! Anna Burek