Należy za nimi gonić, dążyć, mieć na uwadze, widzieć na horyzoncie. Nie można spuścić ich z oka. Nie wypada się im nie poświęcić. Niezbyt dobrze widziane jest ich nie mieć. Z marzeniami trzeba ostrożnie. Potrafią być z nich niezłe cholery.
Plany to co innego – wypalają lub nie. Potrafimy o nich żartować, mówić, że one swoje, a życie swoje. Że los chichocze, gdy mówimy o nich na głos. Plany to jak związek małżeński – mogą się zmienić, skomplikować czy zostać odwołane, ale i tak się im wybacza. Z marzeniami – jak z randką z Tindera* – wymyślamy, przebieramy, grymasimy. Nie tak łatwo zaspokoić nasze gusta. Nawet jak się już znajdzie jakieś o, tak, to brzmi super, to trudno powstrzymać się od szukania dalej. Co więcej, jak to w życiu – czasem ciężko odróżnić jedne od drugich.
Marzymy o większych mieszkaniach, lepszych pracach, wycieczkach na Bali i domkach w górach. O nowych butach, okularach z kolekcji, torebce z wystawy, bilecie do opery. O dobrym partnerze, kochającej rodzinie, bezpiecznym miejscu. O kubku cieplej herbaty, o powrocie do domu, o świętym spokoju. Okazuje się jednak, że to nie wystarczy. Usłyszałam ostatnio, że marzenie to coś, na myśl o czym łaskocze cię w brzuchu. Coś, czego nie jesteś w stanie na ten moment zaplanować, wymyślić, zorganizować. Coś, o czym głupio ci mówić na głos, co sprawia, że inni pukają się w czoło, a ciebie skręca z ekscytacji. Marzenia muszą być GRANDE!
Wymyśliłam sobie więc w zeszłym roku wielkie marzenie – zupełnie sztampowo, od stycznia zaczęłam ostrą gimnastykę, by znaleźć coś, co wydaje się niemożliwe, absurdalnie niedorzeczne i wystarczająco niepraktyczne, by zaspokoić wymagania zasłyszanej definicji. I ta mała myślotka-głupotka łaskotała mnie należycie od środka wystarczająco mocno, popychała do działania przez całe dwanaście ostatnich miesięcy, przeorganizowała mi niespostrzeżenie życie, wywróciła niektóre kwestie do góry nogami i ostatecznie… okazała się kwalifikować jako status związku: to skomplikowane.
Na początku było ekstra – wielki znak zapytania, a ja lubię łamigłówki. Głowienie się nad istotą tego, o czym marzę, zadawanie pytań wedle zakupionych książek coachingowych, rozpisywanie celów pośrednich i ostatecznych, wyznaczanie potencjalnych ścieżek dochodzenia do spełnienia. Potem jeszcze lepiej – czas planowania, a to robię tak dobrze, że plany nie ośmielają się nie wypalać. Rozpisywanie poszczególnych kroków, zaznaczanie kolorami, łączenie kropeczkami, strzałeczkami, zapisywanie planów be i ce na wypadek, gdyby jednak los chciał pokrzyżować moje rebusy. Wreszcie – działanie! Well, tu bez bicia przyznaję, że zdecydowanie wolę planować niż plany realizować. Coż jednak było robić, marzenia nie spełniają się same.
Chodziłam więc od marca na kurs włoskiego. Io sono Ania. Io amo la cultura italiana. Z czasem pojawiły się rodzajniki, pronowy, jakieś czasy przeszłe i zaprzeszłe, zrobił się ciężko, momentami molto difficile, ale w połowie roku za późno na wymyślanie nowych marzeń. Łatwiej było iść w zaparte, niż kombinować od nowa. Doszły kursy weekendowe, mąż średnio już w klimacie tutto bene kręcił nosem na moje wycieczki do VHS. Moja głową parowała w trzech językach jednocześnie, jak to na kursie wysokiego w Niemczech, robiłam grammaticale Aufgaben, nie patrząc za siebie, widząc jedynie to, co na horyzoncie.
W grudniu przyszedł czas na odcinanie kuponów – wyposażona w podstawowe słownictwo i (o ironio!) gramatykę pozwalającą jedynie na mówienie o przeszłości, ale nic a nic o tym, co w planach, poleciałam spełniać marzenia. Pierwszego dnia płakałam z bólu, drugiego z bezsilności, trzeciego zupełnie nie metaforycznie pukałam się w głowę, zastanawiając się, co mi do niej rok temu strzeliło. Czwartego dnia zajadłam smutki, piątego odrobinkę je zapiłam, szóstego dnia poczułam ulgę, że już prawie koniec, siódmego – to, co pchało mnie do działania w styczniu. I trzeba było wracać.
Dwanaście miesięcy, by przeżyć jeden tydzień. Siedem dni, by ostatniego poczuć to coś. Z marzeniami trzeba ostrożnie. Jak randka z Tindera* potrafią ostro rozczarować, okazać się kiepskim pomysłem, ryzykowną zabawą, stratą czau. Spełnione odchodzą i potrafią z hukiem pozostawić nas na lodzie. Ale kochani, nie poddajemy się, nie wypada żyć bez marzeń! Oto nadszedł styczeń – czas na kolejny swipe w prawo i moment entuzjazmu i miesiące mordęgi, by rozliczyć się pod koniec roku! Zaczynamy!
*mężu, nie byłam nigdy na żadnej! wszystko, co wiem, usłyszałam od koleżanek!
Anna Burek