Zachwycam się tym miejscem na nowo za każdym razem, kiedy je odwiedzam, a wraz ze mną zachwyca się nim kilkadziesiąt milionów turystów rocznie.
Tylko ten mój zachwyt (nie twierdzę, że lepszy) polega na upajaniu się gubieniem w maleńkich uliczkach i popijaniem cytrynowej granity kupionej za grosze w maleńkich kioskach, przysiadaniem na schodach setek kościołów, teatrów i muzeów, by zapalić papierosa i nacieszyć się lokalnym gwarem, którego znaczenia poszczególnych słów nie rozumiem i zamawianiem przekąsek, których nazwy brzmią uroczo, ale nieraz okazują się składać z podrobów, których w Berlinie nie tknęłabym nawet palcem. Mój zachwyt to w konsekwencji wyrzuty mojego męża, że nie odpisuję na wiadomości, kroje mojej wakacyjnej garderoby wypalone od słońca na dekolcie i plecach oraz odciski na piętach takie, że do wesela mojej sześcioletniej siostrzenicy się nie zagoją.
Siedzę właśnie w maleńkiej knajpce, sącząc kawę i w duchu modląc się, by grające obok w piłkę dzieciaki, nie trafiły we mnie zamiast w bramkę, która zdecydowanie, jak wynika z moich obserwacji, jest celem raczej ruchomym, a na pewno bardziej niż ja z odciskami i po całym dniu obżarstwa. Palę więc leniwie niezdrowe papieroski, bo jak nie zabiła mnie tłusta mortadela, to nie ruszą i one, i nie mogę uwierzyć w to, jak cudnie może być w miejscu, które zdaje się żadnemu z tych milionów turystów nie kojarzyć z relaksem i niebiańskością.
Rodzina z dzieckiem, na oko kilkunastomiesięcznym, choć pojęcia nie mam, ale drze się w niebogłosy tak, jakby trenowało od roku i jako jedynie w tłumie turystów miało świadomość rangi miejsca. Tatuś czerwony na twarzy, targa wózek po tysiącu schodków, które towarzyszą każdemu mostkowi, a miasto z mostów słynie, więc nie wiem, co sobie myślał, planując urlop. Może zaplanowała go mama bobasa, choć ona także nie wydaje się zachwycona, kiedy co rusz popychana jest przez kolejnych amatorów instagrama, którym zasłania idealny widok, próbując nakarmić kaszką ze słoika drące się dziecko. Cóż, podróżowanie z dzieckiem pewnie łatwe nie jest.
Para w okresie jakby narzeczeńskim – nie, żebym narzekała na romantyzm mojego męża po kilku latach od ślubu, ale ci na pewno po ślubie nie są. Może to wieczór zaręczynowy – on wyprasowany w kant do tego stopnia, że ledwo zgina kolana, ona – zgina je ochoczo przy każdym kroku stawianym w swoich złotych szpilkach. Idą tempem, jak na ścięcie, na ich twarzach maluje się ból i zniechęcenie – nie w każde miejsce da się dojechać taksówką, nie każdemu zdjęciu z bloga należy wierzyć. Oczekiwali romantycznych zakątków i miejsc na piknik, dostali mewy, które kradną pizzę sprzedawaną na kawałki i dwadzieścia par, które wygooglały tę samą miejscówkę na romantyczny wieczór we dwoje. No tak, pewnie nie zawsze jest tak, jak sobie wymarzymy.
Grupka koleżanek ubranych w kwieciste sukienki, z plecakami oplecionymi wokół ciał ciaśniej niż wiskoza letnich szmatek. Plecak z tyłu, plecak z przodu, w rękach rączki wielkich walizek i telefony. Wgapione w ekrany nie widzą, że śmietanka cieknie im po palcach, lokalna babuszka nie może się przecisnąć między ich stelażami, mija ich za to bezpardonowo właśnie najpiękniejszy zachód słońca. Najważniejsze jednak, by dotułać się do miejsc w mieście obowiązkowych, zaprezentować w przemyślanych kreacjach i zrobić zdjęcie z lodami kupionymi nie dla smaku, ale pod kolor kiecek. Zawsze podejrzewałam, że wyglądanie jak z obrazka niesie za sobą ryzyko parodii.
Skończyła mi się kawa, więc zamawiam tiramisu – porcjuję sobie przyjemności, by nie musieć nigdzie się ruszać. Wygodnie mi na tym plastikowym krzesełku w barze, który nie ma swojego konta w mediach społecznościowych i nikt nie zostawił mu opinii w Internecie. Chłopców od piłki zastąpili starsi panowie z kartami, a ja zaraz złapię za książkę, której nie miałam okazji skończyć w Berlinie. Trochę mnie uwiera, że nie będę miała zdjęcia z głównymi atrakcjami miasta, trochę szkoda wycieczki na sąsiednie wyspy, z której zrezygnowałam, ale poczytać książkę w takich okolicznościach – to dopiero luksus! Kątem oka patrzę jednak na tych ambitnych turystów – każdy z kilkudziesięciu tysięcy wyjątkowy, zwiedzający tak, jak lubi, realizujący swoje potrzeby i spełniający marzenia, każdy z nich upocony, umęczony, wykrzywiony w grymasie zniechęcenia – i dochodzę do wniosku, że to dolce vita musi być dla niektórych jednak bardzo męczące.
Anna Burek