bezpłatne czasopismo polonijne ukazujące się w Niemczech | „KONTAKTY“ | In polnischer Sprache für Deutschland

Felieton luty

Wypada je mieć na wypadek, gdyby ktoś znienacka o nie zapytał. Niełatwo na nie wpaść, a dobrze by mieć je wyjątkowe, niespotykane, niebanalne, nieoklepane. Dobrze by mieć jedno na każdą okazję i kilka w zanadrzu, gdyby zaczynały się zbyt szybko wyczerpywać.

Coroczną już tradycją stał się nasz sposób na spędzanie zimy w polskich górach. Mamy tam ulubioną miejscówkę, zawsze otwartą knajpę z kominkiem, przyzwoity bar mleczny i swoje ulubione miejsce parkingowe. Suniemy więc nocną autostradą pięć godzin co styczeń, by sprawdzić, czy mimo nowego roku, tam wszystko po staremu, oczekując, że nie zmieni się w naszym happy place zupełnie nic. Nawet poprawiająca się jakość powietrza w jakiś sposób przyprawia nas o nostalgię, bo romantyzujemy sobie stałą w tym miejscu niezmienność. 

Podróż dzielimy sprawiedliwie po pół – mąż pyta, o której wyjeżdżamy i pamięta o postoju na pierwszej stacji za granicą po kawę z cukrem cynamonowym. Ja pakuję proteinowe batoniki, upycham wszelkie resztki z lodówki do kanapek na drogę, które niezjadliwe lądują w koszu zaraz po przyjedzie. Już w kurtce sprawdzam, czy gaz wyłączony, czy kaloryfer zakręcony, czy na drogę ściągnięte mamy ulubione podcasty, czy pasta do zębów podróżuje na pewno z nami, zostawiając w umytym przed wyjazdem mieszkaniu (by wracało się miło) ślady piachu na podłodze. 

W tym roku apetyt na lepsze będące wrogiem dobrego podkusił mnie, by uromantycznić podróż o dodatkowe drobiazgi – kocyk do auta, herbata w termosie, dresy zamiast jeansów i krem do rąk. Zapakowałam też książki, bo pogoda miała być niepewna, a nic tak nie sprzyja kłóceniu się o głupoty, jak nuda i deszcz. W przedpokoju berlińskiego mieszkania zawiesiłam jemiołę, by po powrocie mieć wymówkę, by rzucić torbę z brudnymi gaciami w kąt. Porfel, klucze, telefon – ciao!

Cóż, mimo szczerych chęci i wszelkich starań, zamiast otrzymać order żony roku, okazałam się tym razem największem rozczarowaniem. Miejsce parkingowe jakby nas nas czekało, pogoda, pięknie dopisała, wyjątkowo nie otrzymaliśmy alertów smogowych RBC, śnieg sypał dniami i nocami… a mój mąż z wściekłości nie mógł spać. Książki przydały się owszem, ale jedynie mnie i to nie na nudę, ale by unikać nienawidzącego wzroku mojego miłego, któremu ten miły czas popsułam. Okazuje się, że bardziej niż deszcz kłóceniu sprzyjają niespełnione oczekiwania. Popełniłam wykroczenie niewybaczalne, błąd karygodny, zbrodnię na miarę picia kawy z krowim mlekiem zamiast roślinnego.

Zapomniałam butów w góry. I tyle. 

Tyle wystarczyło, by zastany na miejscu zimowy wonderland w sekundę po rozpakowaniu toreb zamienił w najgorszy koszmar. Nie pomogło odwoływanie się do racjonalnego myślenia i argumentowanie, że każdemu się zdarza. Nie dało nic proponowanie innych wspólnych rozrywek. Nie udobruchało kakao przy kominku i zwiększony limit czasu na czytanie. Nie przekonało tłumaczenie, że przecież nic się nie stanie, jeśli jedno pójdzie w góry, a drugie spędzi czas inaczej. Nie skutkowało sypanie z rękawa alternatywami. Nie. Mieliśmy w góry. Razem. Jak zawsze. A tu sromotny klops. Dramat zawiedzionych oczekiwań. Tragedia w trzech aktach, po każdym na dzień.

Akt I: Próbujemy jednak w góry i razem. Decydujemy się na zamianę spaceru na wyjazd autem do schroniska, by podziwiać zimę znad kubka parzonej kawy za miliony. Źle. Bo jedziemy jak frajerzy autem, jak ci wszyscy miastowi, co nie wiedzą, co to wysiłek. Bo widok mamy dokładnie na szlak, gdzie maszerują dziarsko prawdziwi miłośnicy pieszych wycieczek, co zanim wypiją kawę porządnie się zmęczą, a na ich nogach… piękne, solidne, zimowe buty! Widok działa jak sól na świeżą ranę. Czemu jak tych butów nie wzięłam, myślę o herbacie do auta, której nikt nie pije, a nie pamiętam o najważniejszym, jak mogłam zapomnieć jedynej istotnej… Fiasko.

Akt II: Przecież góry to nie wszystko i można korzystać z weekendu inaczej. Wyciskamy więc co się da z dobrodziejstw miasteczka i polskich lokalnych sklepików. Powolne śniadanie z wiejskich jajek. Chwila na książkę. Kawa z kasztanów w najlepszej kawiarni. Spacer po rynku. Słonko grzeje, w mieście pustki, chodniki całe nasze. Na obiad – pierogi w ulubionym barze mlecznym. Miło. Aż do momentu, kiedy ulubiona ekspedientka pyta, co my tak wcześnie w mieście robimy i o której wstaliśmy, żeby z rana zaliczyć widok świeżego śniegu na najwyższym z okolicznych szczytów. No i  pyk. Bo w Berlinie śniegu nie ma, a kawa jest. Bo nie po to jechaliśmy pół nocy, by się włóczyć po betonie. Bo bez sensu to wszystko i trzeba było nigdzie się nie wybierać, skoro tych butów nie mam.

Akt III: Bez litości, rozdzielamy się. Co z oczu to z serca – jedź sobie w ten śnieg, mnie zostaw w (s)pokoju. Spakował zero kanapek, zero przekąsek i żadną herbatę, włożył te swoje impregnowane zielone buty i pojechał w góry. W końcu! Powietrze lekkie jak nigdy. Głowa czysta. Słońce piękne, smog romantyzowany nie przeszkadza aż tak. Zapakowałam ciasto, włożyłam rajtki pod jeasny, buty najbardziej zimowe jakie miałam i ruszyłam do sąsiadki, pod górę. On styrał się jak durny, cisnąc po lodzie na szczyt, w schronisku zjadł pierogi bez kolejki, bo piechurów traktują priorytetowo. Ludzi na szlaku nie było, jak lubi najbardziej. Ja zrobiłam sobie spacer asfaltem, dwadzieścia siedem fotek widoczków i wypiłam latte u sąsiadki na beżowej kanapie. Obgadałyśmy wszystkie lokalne aferki, brzuchy bolały nas od śmiechu. Spotkaliśmy się po czterech godzinach. Oboje z dziesięcioma tysiącami kroków na liczniku. Przytuleni odpaliliśmy film. Jak zawsze po trekkingu. Czyli da się jak zawsze i bez butów. 

I tego Wam wszystkim życzę w tym miesiącu ze świętem miłości. Żeby było miło, choć czasem nie zawsze w zgodzie (z planem). Żeby dało się też czasem osobno, lub bez nikogo przez dłuższy czas. Żeby każdy wspinał się na takie górki, jakie lubi, by spotkać się gdzieś pośrodku. I żeby Wam żaden (problem głupi jak) but nie stanął na drodze do szczęścia!

Anna Burek

Udostępnij post:

Interesujące artykuły

Polscy bezdomni w Berlinie: Gdzie szukać pomocy?  

Zastanawiacie się czasem, kim są polscy bezdomni, których spotykacie na ulicach? Co sprawiło, że stracili dach nad głową i przyjechali do Berlina? Z czego żyją, gdzie się leczą, czy planują powrót do Polski? A może sami właśnie musieliście wyprowadzić się z domu i nie wiecie, gdzie pójść, gdzie szukać pomocy?

Czytaj więcej

Polska ambasada wróciła do centrum Berlina 

Na ten moment Polacy w Niemczech czekali aż ćwierć wieku! Polska ambasada, do której trzeba było jeździć przez lata aż na Grunewald, wróciła do serca Berlina. Nowoczesny, nawiązujący do polskiego modernizmu budynek otwarto przy Unter den Linden, a redakcja COSMO po polsku stawiła się w pełnym składzie, żeby zdać Wam relację z tego wydarzenia 

Czytaj więcej
Najnowsze wydanie - luty 2025