W okładce, która wytrzyma rozlaną herbatę, kontakt z czekoladowym batonikiem i łatwo się z niej zetrze okruszki z kawiarnianych stolików. W kolorze pasującym do pióra, tygodniem rozpisanym na dwie strony, mniejszą liczbą rzędów przeznaczonych na dni weekendowe. Nie kończę roku przed tym zakupem, nie zaczynam kolejnego bez niego. Od dziesięciu lat, wzorem mojego taty, nie ruszam się nigdzie bez papierowego kalendarza. Od kilku lat, od swoich młodszych zdigitalizowanych braci słyszę, że może czas na zmiany.
Owszem, zmiany będą. Skrzętnie je planuję. Czas około świąteczny to właśnie ten moment, w którym porządkuję sobie priorytety. Zaglądam w zeszłoroczne postanowienia podzielone na cztery kategorie, zaznaczone czterema kolorami – sprawdzam, czy kartki tegorocznego kalendarza równo zamazane są niebieskim (życie towarzyskie i rozrywka), zielonym (zobowiązania), żółtym (rozwój osobisty) i różowym (zdrowie). Mniej więcej są, jednak wertując je wstecz, widzę, że wakacyjne miesiące są raczej niebieskie, w styczniu przeważa różowy, koniec roku mieni się na zielono. Tym razem widzę też jednak kilka zupełnie białych plam – i choć do tej pory napawały mnie one strachem, poczuciem niepewności i paniką związaną z tym, że być może te dni zmarnowałam, przespałam, przegapiłam, w te dni nie istniałam, w tym roku biorę je za dowód dobrze spełnionych zeszłorocznych postanowień noworocznych.
Bo te dni przeznaczone były na zmianę. A zaplanowaną na ten rok zmianą miał być chaos. Wiem, że niektórym przychodzi on łatwo, nadchodzi samoistnie, przejmuje kolejne sfery życia, zatacza coraz szersze kręgi, porywa w nieznane. Cóż, na mnie chaos, zwalczany przeze mnie i moich bliskich przez całe życie, chyba się obraził i omija mnie szerokim łukiem, więc go do życia musiałam zaprosić. Zaplanowałam sobie czas na porzucenie kontroli, wyznaczyłam w kalendarzu i życiu przestrzeń na to, co dzień przyniesie, zaplanowałam dnie niezaplanowanie. I cóż, muszę przyznać – jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Z tego, co pamiętam, czas na nudę przyniósł w tym roku: trzy odhaczone książki z zakresu coachingu, spontaniczny koncert o nieludzko później porze, podróż placem po wąskiej mapie w poszukiwaniu urokliwych uliczek w zamian za zwiedzanie berlińskiej szarości. Co za tym idzie: wprowadziłam w życie regularną praktykę zadawania samej sobie pytań o samopoczucie, odkryłam nowe ulubione miejsce na wieczorne pogaduchy przy winie, postanowiłam, że kolejny rok spędzam w słoneczne Italii. Słowem: czas na zmiany.
Nie ukrywam, nie lubię zmian. Owszem, nudzi mi się często kolor ściany w kuchni czy kubek do kawy. Nie lubię też siedzieć zbyt długo w jednym miejscu, spotykać się nieustannie z tymi samymi ludźmi, prowadzić rozmów na te same tematy. Przestawiam regularnie meble w mieszkaniu, próbuję kina eksperymentalnego i dziwnej muzyki, uczestniczę w kursach i wyjeżdżam z miasta na weekendy. Zawsze jednak wracam do tego samego: Berlina, swojej dzielnicy, tej samej pracy, swojego mieszkania, kawy z mlekiem o poranku. I choć to poczucie komfortu wynikać przecież musi również z poczucia zadowolenia, to brakuje mi tej napędzającej mnie jeszcze kilka lat temu chęci przewrócenia życia do góry nogami. I choć zadowolenie to przecież powód do radości, to rośnie we mnie niepokój, bo najlepsze w moim życiu przyniósł właśnie pojawiający się znienacka chaos i ciągnące się za nim zmiany.
To dzięki temu, że zdecydowałam się na wyjazd do Lublany, jestem teraz w Berlinie. To dzięki temu, że jestem w Berlinie, wiem, że pięćset kilometrów da się pokonać w cztery i pół godziny, ale to i tak za długo, by patrzeć, jak rośnie siostrzenica i starzeje się babcia. To dzięki temu, że bliscy są daleko, wiem, jak smakuje Wigilia z dwunastoma potrawami, ale bez kolęd śpiewanych ze śpiewników dziadka, i że bez barszczu da się obejść, ale bez rodziny to już nie święta, a zwykła wyżerka. To dzięki temu, że zdecydowałam się na wyprowadzkę do Berlina, wiem, że każdy nowy początek to dyskomfort, ale i że nadmierna wygoda też może uciskać.
Anna Burek