Z drugiej – coraz częściej myślę, że być może to nie kicz powinien budzić mój opór, lecz własna potrzeba dystansowania się od tego, co zbyt oczywiste, zbyt miękkie, zbyt ludzkie. Bo może właśnie tam, wśród różowych zachodów słońca i banalnych wyznań, kryje się coś, co próbujemy za wszelką cenę wyprzeć – wspólnota przeżycia.
Geneza kiczu sięga XIX wieku i związana jest z gwałtowną ekspansją mieszczaństwa oraz rozwojem technik reprodukcji. To właśnie wówczas sztuka zaczęła być powielana, upraszczana, formatowana pod potrzeby odbiorcy pragnącego uczestnictwa w świecie estetycznych wartości, choćby na zasadzie iluzji. Kicz nie powstał z braku gustu – lecz z potrzeby bliskości z tym, co uznawano za „piękne”. Był tanim substytutem – ale również świadectwem aspiracji. Z czasem jednak kicz wyewoluował w zjawisko znacznie bardziej złożone. Stał się nośnikiem emocji uproszczonych do granic możliwości, narracji redukowanych do banału i estetyki podporządkowanej jednemu celowi – bezpośredniemu oddziaływaniu. Jego siła leży właśnie w tej prostocie: nie wymaga interpretacji, nie stawia oporu, nie pozostawia miejsca na niejednoznaczność. W tym sensie jest odwrotnością sztuki wysokiej – ale nie jej negacją. Raczej alternatywą, odpowiedzią na potrzebę natychmiastowego przeżycia. Czemu więc tak drażni?
Może nie lubimy kiczu, bo nie lubimy swojej sentymentalności. Wstydzimy się wzruszeń bez ironii. Wolimy dekonstrukcję niż emocję, gest niż uczucie. Tymczasem kicz – ten najbardziej wyśmiewany składnik kultury masowej – nie bawi się w niuanse. On chce, żebyśmy się wzruszyli. A najlepiej – wzruszyli się razem.
Milan Kundera w Nieznośnej lekkości bytu opisał to z brutalną precyzją: „Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku! Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszać się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku! Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz. Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu.” To właśnie ta druga łza – wspólna, przewidywalna i ujednolicająca – czyni z emocji narzędzie porozumienia, ale i unifikacji, które często prowadzi do estetycznej i intelektualnej stagnacji. Kicz bowiem nie toleruje krytycznego dystansu – żąda akceptacji bezwarunkowej.
Osobiście nie potępiam kiczu. Przeciwnie – dostrzegam w nim istotny symptom współczesnej kondycji. Może właśnie dlatego wzbudza tak silne emocje: bo dotyka sfery naszych potrzeb, lęków, wyobrażeń o tym, czym powinna być sztuka, literatura, piękno. I choć kicz operuje uproszczeniem, bywa, że to uproszczenie demaskuje nasze najbardziej złożone tęsknoty. Może więc, paradoksalnie, to, co w kiczu najbardziej powierzchowne, najpełniej odbija to, co w nas najgłębsze.
Zaczynam też zauważać, że w czasach, gdy wszystko musi mieć sens, być głębokie i absolutnie nie bez znaczenia, to właśnie kicz pozwala nam zdjąć pancerz. Kiedy dajemy się porwać banalnej melodii, wzruszamy się przewidywalnym zakończeniem filmu, tańczymy do utworu, którego tekst znamy na pamięć, choć nigdy się do tego nie przyznamy. To bardzo ludzkie, cytując najnowszy numer Męskiego Grania. Może da się więc zamiast bać kiczu, przyjąć go na własnych zasadach – nie jako estetyczny ideał, ale jako chwilowe zawieszenie broni między potrzebą głębi a potrzebą prostoty.
Sztuka, która nigdy nie zniża się do banału, bywa sztuką odczłowieczoną. I choć nie chciałabym żyć w świecie urządzonym według zasad gustu nowosolskich krasnali z gipsu, to jednak wiem, że od czasu do czasu dobrze jest sobie pozwolić na odrobinę przesady. Nie trzeba też wcale braterstwa całej ludzkości. Wystarczy własne, ciche przyzwolenie na to, by raz na jakiś czas nie być krytyczką, ale po prostu człowiekiem, który się wzruszył. I tego nam wszystkim w nadchodzących letnich miesiącach życzę – setek kiczowato pięknych momentów, żadnej głębi! Anna Burek