Tylko co przywieźć z Berlina komuś, kogo się nie zna? Currywursta do walizki nie zmieszczę, kebaba również, kawałków muru zapakowanych w plastkiowe buteleczki „made in China” też nie… Weszłam zatem do sklepu spożywczego, takiego z BIO w nazwie, w poszukiwaniu jakichś słodyczy z naklejką Bramy Brandenburskiej lub Bundestagu na opakowaniu, już obojętnie co, pociąg przecież zaraz odjedzie (jeżeli w ogóle przyjedzie) beze mnie. Nie ma, słowo daję, nie ma nic, aż moim oczom ukazała się… dekoracja bożonarodzeniowa z piernikami, herbatami adwentowymi, kalendarzami i skarpetkami dla Świętego Mikołaja. Był 22 września, proszę Państwa. Wzięłam herbatkę, będącą równocześnie kalendarzem adwentowym oraz pierniki. „Przynajmniej się w tym Gdańsku pośmiejemy” – pomyślałam i faktycznie. Pośmialiśmy się, herbatkę wypiliśmy, o książkach pogadaliśmy. Wróciłam dwa dni później, pociąg dojechał do Rzepina, a potem kazali nam wysiąść, kilka przesiadek i przekleństw później dojechałam do domu, następnego dnia padłam na koronawirusa. Ale to już inna historia.
Jakieś dziesięć dni później jechałam do pięknego Freiburga, tuż przy granicy ze Szwajcarią. To była również podróż służbowa, choć nie klub czytelniczy a moderacja spotkania autorskiego z Brygidą i Justyną Helbig. Lubię tak sobie podróżować i rozmawiać o książkach. Nikt nie traktuje tego jako poważnej pracy zawodowej, ale owszem, powiadam Wam, to jest praca. Niemniej znalazłam godzinkę, by pospacerować po mieście. Usiadłam na malowniczej górce pokrytej zielonymi winoroślami, w słońcu popijałam kombuchę ciesząc się łagodnością tej jesieni. Przede mną na ulicy dźwigi i jakieś metalowe dekoracje, trzech robotników dzielnie coś wiesza na wysokości lamp ulicznych. Co? Olbrzymie dekoracje świąteczne – bombki, gwiazdki i światełka. Przetarłam okulary przeciwsłoneczne ze zdumienia, koło mnie młodzież w podkoszulkach, nastrój iście letni. 10 października mąż wysłał mi zdjęcie ze sklepu ogrodniczego. Widać na nim naszą córkę trzymającą w rękach olbrzymie opakowanie różowych bombek na choinkę. „Kup, a cię zabiję” odpisałam i musiało to zabrzmieć poważnie, bo wrócili do domu z chryzantemami i naprawioną kosiarką, a nie bombkami.
Od tego czasu minęły już tygodnie, kurtki zimowe wypełniły szafy, a zamiast wieczornych wyjść, nastąpił czas jesieniarstwa: kocyków, herbat, świeczek i oglądania filmów. Dekoracje jak wisiały tak wiszą, kalendarze adwentowe wciąż na półkach w sklepach, aura świąt bożonarodzeniowych dawno mi wywietrzała z głowy, bo w ogóle nie miała czasu się w niej na chwilę zagnieździć. Bo kiedy i jak? We wrześniu?
Już od dawna obserwowałam, że dekoracje i asortyment w niemieckich sklepach mają nieziemskie przyspieszenie. Tu nie ma braku personelu czy jakichkolwiek opóźnień, panuje niemiecka precyzja i manifestacja dobrostanu. Ale mam wrażenie, iż to tempo wzrasta, a kupowanie świątecznych pierdółek we wrześniu jest jednak trochę nie na miejscu. Październik to oczywiście Halloween, po nim znów automatycznie wracamy do aniołków i gwiazdek, a od drugiego stycznia można się koncentrować na Walentynkach. Po nich wiadomo – od razu Wielkanoc. Jestem pewna, że eksperci konsumenccy wiedzą, co robią. Mam tylko jedno pytanie: czy ktoś z Was kupuje dekoracje świąteczne we wrześniu i podziwia uliczne oświetlenia bożonarodzeniowe w październiku? A w lutym kupuje czekoladowe zajączki? Osobiście zauważyłam efekt odwrotny do zamierzonego – ja już dawno przestałam dostrzegać sygnały sprzedawców, te ich haczyki w ogóle mnie nie łapią, już mi spowszedniały. Nie kupiłam prezentów pod choinkę we wrześniu i nie kupię ich w listopadzie, tylko prawdopodobnie tydzień przed Wigilią. Zachęt do świątecznych zakupów jest tak dużo i są tak natrętne, że w moim odczuciu, straciły kompletnie na wartości, omijam je, niczym psią kupę na berlińskim chodniku. I zastanawiam się, czy jestem z tym sama? I czy ten mechanizm sklepów świadczy o dobrostanie, czy wręcz przeciwnie? Czy to nie jest chwytanie się ostatniej deski ratunku? Bo skoro klienci nie kupują, interes idzie kiepsko, to postawmy im czekoladowego Mikołaja przed nosem, by nie byli w stanie odmówić wnuczęciu robiącemu maślane oczka (że o strużce ślinki nie wspomnę) na widok czekolady w folii w kształcie Świętego Mikołaja?
Skoro jednak mówimy o zakupach, a ja mam fioła na punkcie książek i kupowania ich w księgarniach, to polecę Wam nowy przekład powieści Tomasza Manna na język polski. Jerzy Koch przełożył debiutancką powieść Manna z 1901 roku, w której dużo mowy o kupieckiej rodzinie, więc wciąż pozostajemy w temacie kupowania i towarów. Mowa oczywiście o wielkim dziele „Buddenbrookowie“, za które Mann tak naprawdę otrzymał Nagrodę Nobla. Fakt, że uwspółcześnia się dzieła klasyków, wydaje i tłumaczy na nowo, w języku, który brzmi współcześnie, a nie trąci myszką, cieszy moją duszę i ciało, a ta powieść jest idealna na długie jesienne wieczory.
No dobrze, a Wy już jesteście przygotowani do świąt? Upiekliście wielkanocnego mazurka na bożonarodzeniowy stół? Jeszcze nie? To na co czekacie? Tylko co przywieźć z Berlina komuś, kogo się nie zna? Currywursta do walizki nie zmieszczę, kebaba również, kawałków muru zapakowanych w plastkiowe buteleczki „made in China” też nie… Weszłam zatem do sklepu spożywczego, takiego z BIO w nazwie, w poszukiwaniu jakichś słodyczy z naklejką Bramy Brandenburskiej lub Bundestagu na opakowaniu, już obojętnie co, pociąg przecież zaraz odjedzie (jeżeli w ogóle przyjedzie) beze mnie. Nie ma, słowo daję, nie ma nic, aż moim oczom ukazała się… dekoracja bożonarodzeniowa z piernikami, herbatami adwentowymi, kalendarzami i skarpetkami dla Świętego Mikołaja. Był 22 września, proszę Państwa. Wzięłam herbatkę, będącą równocześnie kalendarzem adwentowym oraz pierniki. „Przynajmniej się w tym Gdańsku pośmiejemy” – pomyślałam i faktycznie. Pośmialiśmy się, herbatkę wypiliśmy, o książkach pogadaliśmy. Wróciłam dwa dni później, pociąg dojechał do Rzepina, a potem kazali nam wysiąść, kilka przesiadek i przekleństw później dojechałam do domu, następnego dnia padłam na koronawirusa. Ale to już inna historia.
Jakieś dziesięć dni później jechałam do pięknego Freiburga, tuż przy granicy ze Szwajcarią. To była również podróż służbowa, choć nie klub czytelniczy a moderacja spotkania autorskiego z Brygidą i Justyną Helbig. Lubię tak sobie podróżować i rozmawiać o książkach. Nikt nie traktuje tego jako poważnej pracy zawodowej, ale owszem, powiadam Wam, to jest praca. Niemniej znalazłam godzinkę, by pospacerować po mieście. Usiadłam na malowniczej górce pokrytej zielonymi winoroślami, w słońcu popijałam kombuchę ciesząc się łagodnością tej jesieni. Przede mną na ulicy dźwigi i jakieś metalowe dekoracje, trzech robotników dzielnie coś wiesza na wysokości lamp ulicznych. Co? Olbrzymie dekoracje świąteczne – bombki, gwiazdki i światełka. Przetarłam okulary przeciwsłoneczne ze zdumienia, koło mnie młodzież w podkoszulkach, nastrój iście letni. 10 października mąż wysłał mi zdjęcie ze sklepu ogrodniczego. Widać na nim naszą córkę trzymającą w rękach olbrzymie opakowanie różowych bombek na choinkę. „Kup, a cię zabiję” odpisałam i musiało to zabrzmieć poważnie, bo wrócili do domu z chryzantemami i naprawioną kosiarką, a nie bombkami.
Od tego czasu minęły już tygodnie, kurtki zimowe wypełniły szafy, a zamiast wieczornych wyjść, nastąpił czas jesieniarstwa: kocyków, herbat, świeczek i oglądania filmów. Dekoracje jak wisiały tak wiszą, kalendarze adwentowe wciąż na półkach w sklepach, aura świąt bożonarodzeniowych dawno mi wywietrzała z głowy, bo w ogóle nie miała czasu się w niej na chwilę zagnieździć. Bo kiedy i jak? We wrześniu?
Już od dawna obserwowałam, że dekoracje i asortyment w niemieckich sklepach mają nieziemskie przyspieszenie. Tu nie ma braku personelu czy jakichkolwiek opóźnień, panuje niemiecka precyzja i manifestacja dobrostanu. Ale mam wrażenie, iż to tempo wzrasta, a kupowanie świątecznych pierdółek we wrześniu jest jednak trochę nie na miejscu. Październik to oczywiście Halloween, po nim znów automatycznie wracamy do aniołków i gwiazdek, a od drugiego stycznia można się koncentrować na Walentynkach. Po nich wiadomo – od razu Wielkanoc. Jestem pewna, że eksperci konsumenccy wiedzą, co robią. Mam tylko jedno pytanie: czy ktoś z Was kupuje dekoracje świąteczne we wrześniu i podziwia uliczne oświetlenia bożonarodzeniowe w październiku? A w lutym kupuje czekoladowe zajączki? Osobiście zauważyłam efekt odwrotny do zamierzonego – ja już dawno przestałam dostrzegać sygnały sprzedawców, te ich haczyki w ogóle mnie nie łapią, już mi spowszedniały. Nie kupiłam prezentów pod choinkę we wrześniu i nie kupię ich w listopadzie, tylko prawdopodobnie tydzień przed Wigilią. Zachęt do świątecznych zakupów jest tak dużo i są tak natrętne, że w moim odczuciu, straciły kompletnie na wartości, omijam je, niczym psią kupę na berlińskim chodniku. I zastanawiam się, czy jestem z tym sama? I czy ten mechanizm sklepów świadczy o dobrostanie, czy wręcz przeciwnie? Czy to nie jest chwytanie się ostatniej deski ratunku? Bo skoro klienci nie kupują, interes idzie kiepsko, to postawmy im czekoladowego Mikołaja przed nosem, by nie byli w stanie odmówić wnuczęciu robiącemu maślane oczka (że o strużce ślinki nie wspomnę) na widok czekolady w folii w kształcie Świętego Mikołaja?
Skoro jednak mówimy o zakupach, a ja mam fioła na punkcie książek i kupowania ich w księgarniach, to polecę Wam nowy przekład powieści Tomasza Manna na język polski. Jerzy Koch przełożył debiutancką powieść Manna z 1901 roku, w której dużo mowy o kupieckiej rodzinie, więc wciąż pozostajemy w temacie kupowania i towarów. Mowa oczywiście o wielkim dziele „Buddenbrookowie“, za które Mann tak naprawdę otrzymał Nagrodę Nobla. Fakt, że uwspółcześnia się dzieła klasyków, wydaje i tłumaczy na nowo, w języku, który brzmi współcześnie, a nie trąci myszką, cieszy moją duszę i ciało, a ta powieść jest idealna na długie jesienne wieczory.
No dobrze, a Wy już jesteście przygotowani do świąt? Upiekliście wielkanocnego mazurka na bożonarodzeniowy stół? Jeszcze nie? To na co czekacie?
Natalia Prüfer

