Adam Gusowski: Kiedy zaczęła się Pani przygoda z igłą i nitką?
Renata Pawlik: 50 lat temu w Polsce, 35 lat temu w Niemczech. Przyjechaliśmy tu w roku 1989. W 1990 r. po raz pierwszy byłam selbständig.
Pierwsze lata były dość trudne, mimo że jestem po fachu. Nie umiałam się tu odnaleźć, nie znałam niemieckiego. Na mój pierwszy zakład krawiecki w Reinickendorfie złożyła się cała rodzina. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co oznacza samodzielna działalność w Niemczech, myślałam tylko o tym, że muszę zarobić pieniądze, wyżywić rodzinę I zapewnić im egzystencję. To był mój cel.
Miała Pani fach w ręku. Czy nie wolała Pani pójść do pracy jako krawcowa?
Tak, myślałam o tym, ale w tym czasie otwarto niemiecko-niemiecką granicę. Największy nabór siły roboczej był z NRD. My byliśmy na samym końcu, a do tego nie mówiliśmy po niemiecku. Nie wiem, czy bym sobie poradziła pracować 8 godzin, nie mając na tyle zawodowego wyczucia, żeby z tego żyć. Łatwiej mi było samej stanąć na nogi. Otwarliśmy więc zakład w Berlinie Reinickendorfie. Pracowałam tam aż 17 lat.
Czy pamięta Pani swojego pierwszego klienta?
Pamiętam. Pierwszym człowiekiem, który otworzył drzwi zakładu w Reinickendorfie był … mój obecny mąż. Niemiec.
Początki Pani działalności były pewnie trudne?
Trudne. Pracowałam sama w zakładzie. Czasy były przełomowe. Była dość duża konkurencja, ale na szczęście, dzięki temu, że miałam fach w ręku, miałam dobre przebicie. Poradziłam sobie, mimo że nie znałam języka. Klienci doceniali fachowość i muszę powiedzieć, że do dzisiaj mam klientów z Reinickendorfu, którzy przyjeżdżają, żeby coś im uszyć, przerobić, naprawić.
Myślę, że oprócz tego, iż umiałam szyć, ważne było też to, że potrafiłam rozmawiać z ludźmi. Nawet kiedy jeszcze nie znałam języka niemieckiego, rozumieli, co mówię, mój język, mowę ciała.
Poza tym zakład nie żyje z samego właściciela, ale i z pracowników. Mamy siedmioro fachowców. Wszyscy się rozwijamy, nie stoimy w miejscu, współpracujemy z firmami, które bardzo dużo od nas wymagają, a przez to bardzo dużo się uczymy.
Z czym konkretnie można się do Pani zwrócić?
Mamy dość szeroki zakres. Część osób zajmujemy się przeróbkami krawieckimi, naprawami, a część szyje gotowe ubrania dla uznanych firm i to jest w tej chwili podstawa naszej pracy.
Czego oczekują od Państwa te firmy?
Wysokiej jakości i dotrzymywania terminów.
Czy pamięta Pani moment, w którym pomyślała Pani: kończę z tym?
Myśli się nieraz o tym, ale nie umiałabym tak powiedzieć, no chyba żebym była niewypłacalna. To jedyny powód, dla którego mogłabym zakończyć działalność. Różnie przecież kiedyś bywało. Były ciężkie czasy, kiedy nie miałam pensji, przychodziłam do domu bez wypłaty. Ale miałam nadzieję, że będzie lepiej. Najważniejsze było to, żeby miała z czego zapłacić pracownikom i urzędom.
Kiedy zdecydowała się Pani rozszerzyć działalność i zatrudnić pracowników?
To była intuicja. Po zjednoczeniu Niemiec wiele firm się zamknęło, a my wykupiliśmy firmę, która już produkowała małe serie, była na rynku, ale jej właściciel przeszedł na emeryturę. Odkupiliśmy od niego maszyny i przejęliśmy pracowników. Tak zaczęła się moja droga produkcyjna, konfekcja. To był krok ku dużej zmianie.
Zbierałam pierwsze doświadczenia. Zatrudniłam krojczynię, która pochodziła z dawnego NRD. Po latach mówi do mnie: wie Pani, Frau Pawlik, ja tylko przyszłam do Pani zobaczyć, czy dam radę, ale chciałam pracować gdzie indziej. Dziś jest u mnie już 20 lat. Widziała sens wspólnej pracy, bo dużo firm upadło, a my drobnymi krokami szliśmy dalej.

Jak wygląda proces produkcji u Pani? Ktoś dzwoni i mówi, że ma na coś pomysł?
Działa marketing szeptany. Dzwoni ktoś, bo np. o nas słyszał, że szyjemy w Berlinie, a nie w Chinach, że specjalizujemy się w szyfonie i w jedwabiach, materiałach trudnych, których nie każdy lubi robić. I mówi, że ma takie a takie modele i czy możemy je zrobić. Tak, możemy – odpowiadam, bo nigdy nie mówię „nie”. Niech przyjdzie, zobaczymy i przychodzi, wysyła nam wykroje, materiały, dodatki, a my robimy pierwsze modele. Małe ilości robimy w Berlinie, a średnie i większe w drugim zakładzie w Polsce.
Jaki był najtrudniejszy projekt?
Chyba wtedy, kiedy dostałam zlecenie od znanej berlińskiej projektantki. Nie miałam wtedy jeszcze dużego doświadczenia. Musiałam bardzo się starać, żeby ten projekt wykonać, ale przekalkulowałam się. Miałam w Polsce firmy, z którymi współpracowałam i zaproponowałam im uszycie spodni. To było aż 2 tys. sztuk. Niestety oni tego nie wykonali, a ja musiałam na ostatnią chwilę szukać innych wykonawców i przekładać termin. Nie byłam jeszcze dojrzała do takiego dużego zamówienia. Wykonałam je, ale z dużymi stratami.
Zresztą wiele było trudnych, ale ciekawych projektów. Na szczęście dawaliśmy sobie z nimi radę.
Czy kiedy zaczynała Pani przygodę z krawiectwem, mając zaledwie16 lat, myślała Pani o takiej karierze?
Nie, nigdy się nie spodziewałam, że zajdę aż tak daleko, że będę mieć tylu pracowników, taką odpowiedzialność.
Co skłoniło Panią do wybrania takiej drogi zawodowej?
Pochodzę z rodziny krawieckiej. Mój pradziadek był krawcem i prowadził własny warsztat. Mój dziadek ze strony mamy także był znanym krawcem, pałeczkę przejął również mój ojciec, krawiec, który pracował w Bydgoszczy w domu mody Etola. To na pewno mnie ukształtowało, wychowałam się między stołami krawieckimi, maszynami, szpilkami itd.
Boli mnie, kiedy umniejsza się status krawcowej, mówi się lekceważąco: ach, ona jest krawcową. A krawcowa zasługuje na uznanie. Nie jest finansowo doceniana tak jak inne zawody, a przecież prawdziwa krawcowa musi mieć cierpliwość, musi myśleć i musi mieć dobre ręce. Dla mnie jest bardzo ważne, żeby moje krawcowe zarabiały dobre pieniądze.
Chce Pani przekazać pałeczkę swojej córce?
Ciężko mi oddać finansową odpowiedzialność za urzędy, kasy chorych, płatności. Wydaje mi sie, że jak czegoś nie dopilnuję, to może coś się załamać. Na to wszystko trzeba mieć dużo siły, odporności, trzeba mieć też partnera. Mam w córce dużą pomoc, ale jeszcze obserwuję, czy sobie z tym poradzi.
Czyli najpierw będzie dłuższy okres przekazywania pałeczki?
Tak, żebym wiedziała, że córka nie pogrąży się w finansowe problemy.
Jasne, ale Pani nie wygląda na osobę, która chciałaby spędzić swoje życie na emeryturze!
Mam już 71 lat, ale jeszcze z 5 lat chciałabym prowadzić mój zakład. Zresztą często wyjeżdżamy z mężem na weekendy i chyba mi to wystarcza. Ważne, że on jest zdrowy i że jakoś się to wszystko kręci. Nieraz krzywo, garbato, ale się kręci.
Powodzenia zatem życzę i dziękuję za rozmowę!


