Taki dla przykładu wysoko rozpostarty wantowy Kohlbrandbruecke nad Łabą ma 3618 metrów i uznawany jest za ikoniczny symbol panoramy Hamburga.
Liczna grupa Polaków zatrudnionych u Klughardta dojeżdża nim do pracy.
Twierdzą, że jego urok we wczesnych godzinach porannych nastraja ich pozytywnie do wysiłku, co nie męczy, lecz satysfakcjonuje. Zwłaszcza w deszczu i wietrze jest dla nich inspirujący. Wtedy powtarzają, że są jak „ludzie na moście”, że każdy dzień to poznawanie nowego, ucieczka przed zastojem, wyprawa w nieznane.
– Losy emigracji – to temat wiecznie żywy – potwierdza Iza, młoda, energiczna szefowa polskiej pokaźnej ekipy pracowniczej. – Mieliśmy to szczęście, że znaleźliśmy dobre zajęcie tu, u Klughardta w hamburskim porcie na Alterwerde. Sami siebie nazwaliśmy „ludźmi z mostu”.
I nie chodzi o odniesienie do wiersza Szymborskiej ani też do obrazu Utagawy Hiroshige.
Kto zresztą te zna i kto aż tak nasze położenie, czy też przypadki na obczyźnie zgłębia?
A jednak to odniesienie do naszej sytuacji życiowej. Przyjechaliśmy nie tak dawno temu z różnych stron Polski: z Mazur, Trójmiasta, z Kieleckiego, Sądecczyzny, znad Wisły…
Tak jakbyśmy się umówili, zebrali i przybyli w to miejsce niezwykłe. Ktoś dał sygnał i tak poszło.
Zostawiliśmy „brzeg, na którym nie było najgorzej, ale jednak niewystarczająco fajnie, trochę ciężko, monotonnie”. Ktoś zabrał ze sobą przyjaciela, inny brata, sąsiada, szwagra, ten dziewczynę, a tamta chłopaka.
I stanęliśmy na tym moście, który odsłonił nowe horyzonty. Ten drugi brzeg, docelowy, okazał się ciekawy, choć nieznany, obcy, tajemniczy. On nadal nie w pełni odkryty. Jedno co stwierdzamy, to że staje się coraz bardziej przyjazny.
Dzięki właścicielowi jednej z tutejszych firm, Chrystianowi Klughardtowi, Polacy pokonali lęki, obawy, niepokoje. Przyjęto ich z potrzeby, z powodu trudności personalnych, z wiarą, że spełnią oczekiwania.
Koniecznym było obdarzenie ich zaufaniem i wyrozumiałością.
Jedni i drudzy wiedzieli, że początki bywają trudne. One dały o sobie też znać w miejscu zakwaterowania – wokół Stade, Buxtehude, Neugraben, Finkenwerde, wzdłuż rzeki, co płynie szeroko rozlana ku Morzu Północnemu.
Na szczęście, po południowej stronie Łaby nie ma wielkomiejskiego chaosu, światowego zgiełku, bogactwa, splendoru. Łatwiej więc ogarnąć przestrzeń i odnaleźć się w nowościach. Tu spokój i przestrzeń, powolny, ustalony rytm dnia.
Wśród zasiedziałych od pokoleń miejscowych Polacy od pierwszych chwil wzbudzali zainteresowanie i chłodny dystans. To zrozumiałe, gdy nie zna się języka, obyczajów, ludzkich charakterów, historii, a nawet topografii.
I tu przyznać trzeba, że nasi rodacy w nowym miejscu spisali się na medal.
Polska grzeczność, skromne obycie, pracowitość i zaradność, nade wszystko „otwartość i prostota”, zyskały w miarę szybko aprobatę i uznanie.
Nastąpiła nie tyle integracja, co przyjazne zbliżenie i autentyczna wzajemna życzliwość. Stopniowo rodziło się zapoznanie, postępujące współistnienie odmiennych w zwyczajach i przyzwyczajeniach ludzi. Chłód topniał, lęki gasły, zawiązywały się znajomości.
Niemała w tym zasługa Chrystiana Klughardta.
To on, właściciel i zarządca dużej, znanej firmy, okazał Polakom szlachetność i wielostronną pomoc. Przede wszystkim przyjął ich, nie zważając na to, jak się komunikują.
Swoim niemieckim pracownikom z miejsca zaoferował naukę języka polskiego.
Nie zdziwili się, bo szef jest ich autorytetem i wykazuje zawsze właściwą przewidywalność, rozwagę, perspektywiczne myślenie.
Nie musiał wiele przekonywać, że nauka języka ułatwi porozumienie, że to jedyny klucz do tej „komory ciemnej”, która mieści uprzedzenia, lęki i wszelkie dysonanse.
Przez półtora roku każdego tygodnia po trzy godziny uczyli się Niemcy polskiego.
Polacy w niemałym trudzie zgłębiali niemiecki. Wszystko w godzinach pracy i za darmo.
Kiedy jedni słuchali odmiany przez siedem przypadków, drudzy przyswajali rodzajniki, zaimki dzierżawcze i te utrapione possessivpronomen.
Nie było łatwo, ale trud połączył i skolektywizował zespół. Przybyło wspólnych tematów.
Przy tym w pracy, na hali i w kontenerach, okazywało się, że ci z Polski są solidni, odważni, innowacyjni i rozgadani.
Po prostu roztropni i zgrani zespołowo. To oni wprowadzili atmosferę swobodnej współpracy, pogodnej i dalekiej od wszelkich niepokojów.
Przynieśli ze sobą przekonanie, którego wielu Niemcom brak – zapewnienie, że nie ma rzeczy niemożliwych i spraw nadto skomplikowanych.
I tu zaznaczyć trzeba, że u Klughardta znalazło się nowe, młode pokolenie polskiej emigracji zarobkowej. Oni przyjechali, by podźwignąć się finansowo i powrócić do ojczyzny, do kraju, który da im nowe szanse, bo wciąż idzie naprzód.
To miała być taka przygoda, co bogaci, kształci i rozwija. W tym kierunku poszli.
Przypatrywali się, obserwowali, wiedząc, że sami są sprawdzani i podpatrywani.
– Naturalnie, że spotkaliśmy i spotykamy się i ze Starą Polonią – kontynuuje Iza. –
Poznaliśmy tych, którzy tu od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a nawet kilkoro seniorów, których osiedlono wokół Hamburga po wojnie.
To Słowińcy z okolic Łeby, gdańszczanie, Mazurzy…
Polak Polaka wszędzie dziś spotka i bywa serdeczny, pomocny.
Nieliczni tylko szybko zapominają, kim są i skąd przybyli, ale to niewarte uwagi.
– My mamy polskość w sercach, poczucie odrębności, zadowolenie z tego, że u nas w Polsce nowoczesność podąża szybkimi krokami. –
Polska lektorka, która naucza niemiecką załogę firmy, wskazuje nie tylko, jak budować zdania i podejmować rozmowy, ale prezentuje na swych lekcjach polską kulturę.
Opowiada o naszych miastach, zabytkach, parkach narodowych, o wybitnych Polakach i polsko-niemieckich powiązaniach w wielu dziedzinach na przestrzeni wieków.
I to budzi w nich największe zainteresowanie.
Nic dziwnego, że potem rozpytują Polaków o to i owo, że jeżdżą chętnie na wycieczki nad nasz Bałtyk, po zakupy i w dawne miejsca, w których zamieszkiwali ongiś ich dalecy krewni, przodkowie, dziadkowie.
Uczą się rzeczy, których nie nauczono ich w szkołach. Bywają zażenowani.
Chrystian Klughardt zadbał o należyte warunki socjalne.
Nie dziwi fakt, że w jego zakładzie pracownicy otrzymują niskopłatne, a nawet darmowe obiady.
Przygotowuje je para Polaków: Ela i Jacek.
Tak więc polska kuchnia w niemieckim wydaniu również robi furorę, a polskie smaki – wyśmienite, tak jak i artykuły spożywcze z polskich delikatesów na Harburgu.
I wiedzą już Niemcy, jak smakują małosolne, jak szczawiowa, jak barszczyk z pasztecikiem, a jak żurek z białą kiełbasą. Wiedzą dużo więcej niż wtedy, gdy Polaków wśród nich nie było.
Za przykładem Klughardta podążają inni, bo przecież ci zza Odry, znad Wisły, dają się lubić.
Pobliskie firmy wyraziły gotowość przyjęcia pracowników z Polski.
Wciąż pojawiają się nowi, bo w Polakach ciekawości i odwagi sporo.
Nie ma ich tak wielu jak kiedyś, bo nie wszystkim mosty odległe zdają się być interesujące, a wyjazdy z kraju konieczne i miłe.
Iza mówi o tęsknocie, o naszych sentymentach, o tym, jak brakuje im niejednokrotnie ojczyzny.
Wtedy zbierają się na wspólne pogawędki, dzielą doświadczeniami, snują opowieści o marzeniach, celach, planach inwestycyjnych.
Mówią też o rozczarowaniach i zdobytej nauce.
Rozwiązują problemy osobiste, ale i bawią się, śpiewając ulubiony „Zielony mosteczek ugina się” i te słynne „Sokoły”, które omijają góry, lasy, doły.
Są jak rodzina, wiedzą, że przed nimi byli już inni, a ci mieli o wiele trudniej.
Poznali historię Polaków osiadłych na pobliskim Wilhelmsburgu.
W latach dwudziestych XX wieku mieszkało ich tam ponad dwadzieścia tysięcy i mówiono, że to „Mała Warszawa”.
Ci ludzie budowali w pocie i znoju ulice, domy, mosty i port.
Z uporem i determinacją kultywowali polskie tradycje i kulturę.
W księgach metrykalnych kościelnych – setki nazwisk polskich.
Szkoda, że nie ma tablicy upamiętniającej ich wysiłek.
Szkoda, że nie ma o nich filmu.
Osobny temat to pobliski Ballinstadt, skąd przed ponad stu laty parowcami wyemigrowały tysiące Polaków do Ameryki.
Niektórzy nie kwalifikowali się do dalekiej podróży i tu pozostali.
Z Kohlbrandbruecke spoglądam na rozległy hamburski port, na dźwigi, terminale, turbiny wiatrowe, na mały kościół pod wezwaniem św. Gertrudy w zlikwidowanej na potrzeby portu wsi Alterwerde.
Wszędzie byli tu Polacy – rozmyślam.
Zjeżdżamy w kierunku Moorburga, małej uroczej osady zatopionej przed laty, gdy powódź nawiedziła nadłabskie rejony Hamburga.
Tu w pobliżu uroczego, podnoszonego Kattwykbruecke zadomowili się artyści.
Polacy chętnie spędzają z nimi sobotnie popołudnia i wieczory.
Wiele zaprzyjaźnionych rodzin polskich i polsko-niemieckich ma tu swe domy, oazy sztuki, ogrody z fantazyjnymi rzeźbami.
Z dumą pokazują dorobek, mówią o osiągnięciach na polu zawodowym i artystycznym.
Dyskutują o wychowaniu dzieci, tradycji i kulturze rodowej, o znajomości języka polskiego i polskich dokonaniach w rozmaitych zawodach.
Szkoły języka polskiego prowadzi w tym rejonie Misja Katolicka na Harburgu i w Neugraben.
Chwalą księdza Wojciecha, który o życiu na obczyźnie ma pojęcie, wymagania realne i poszanowanie dla swych parafian – należyte, chrześcijańskie.
Umawiają się na wrześniowy Festiwal Muzyki i Sztuki Polskiej i na spotkanie w pracowni rzeźby Jana de Weryhy-Wysoczańskiego.
– Nagle ożywienie!
– Pomarańczarka! Tu w sąsiedztwie, w Domu Aukcyjnym Evy Aldag ją odkryto!
Odzyskaliśmy ją i dziś podziwiamy w Muzeum Narodowym w Warszawie!
Czy wiem o tym, że Buxtehude z tym się kojarzy? – pytają.
Entuzjazm ich rozpiera, bo kultura i sztuka ma dla emigrantów wielkie znaczenie.
Więc dalej ku mostom pięknym i brzegom tajemnym, ku miejscom, gdzie polska tożsamość w siłę obrosła, gdzie losy nasze od dwustu lat się piszą.
I te właśnie zapisy zaświadczają, że Polacy każdy most i przeszkodę pokonają, że odległe brzegi zdobędą.
Sława Ratajczak