Chciałam o najnowszym trendzie, który jako millennials, a w głębi ducha to nawet boomer, wyhaczyłam (czy tak się jeszcze mówi?) na facebooku (czy ktoś tego jeszcze używa?). Jako osoba w pewnym już wieku roszczę sobie pewne prawo do niewiedzy. Z niecierpliwością czekam też, aż dostanę społeczne przyzwolenie na pytanie tysiąc razy o to samo, zapominanie odpowiedzi i pytanie poraź tysiączny pierwszy. To chyba jednak przywilej zarezerwowany dla matek w pewnym wieku. Na przykład w wieku mojej mamy. Ale ja nie o tym dziś chciałam.
Ten trend, co początkowo spodobał mi się szalenie (a jako rycząca prawie czterdziestka na szaleństwie trochę się znam), to filmiki z serii “Słuchamy, nie oceniamy”. Co za cud-miód na moje zszargane nerwy! Ktoś wylał przez przypadek herbatę na klawiaturę, ktoś z premedytacją kawę na białą koszulę szefa, ktoś przypalił specjalnie ulubione nylonowe spodenki męża, ktoś celowo zamka się w łazience na długie godziny, choć w ich trakcie ani przez chwilę nie czuje potrzeby z niej korzystać. Ho, ho, ho! Świąt w tym roku nie będzie, moi drodzy! Super, że przestaliśmy w końcu udawać lepszych niż jesteśmy! Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, homo homini, etc. Brawo!
Ale, ale, głębiej w otchłani algorytmu zaczęli pojawiać się też tacy, co przyznają się do rzeczy paskudnych: ignorowania śmieci gotowych do wyniesienia, świadomego porzucania skarpet u wszystkich stóp łóżka, udawania zapominania o lekcjach tanga i wizytach dzieci u lekarza, a nawet… chowania ulubionych przekąsek w szufladzie z bielizną, by nie musieć się nimi dzielić. Co za tupet! Ale, ale, w trendzie chodzi o to, by nie oceniać! I na tym polega cały myk. Słucham więc tych wynurzeń jak zaczarowana. Ludzie przyznają się do szeregu dziwactw, otwierają się przed sobą w stopniu wręcz nie do zniesienia, i… nic. Z ust drugiej osoby nie pada nawet markotne “pfff”. Napięcie wiszące w powietrzu na nagraniach prezentowanych w Internecie jest nie do zniesienia, co dopiero gdybym sama miała być w takiej sytuacji. Jak miałoby to wyglądać?
Gotuje się we mnie, drżę z oburzenia, przewracam oczami, ściągam brwi, ale nic nie mówię. Ok, tyle jestem w stanie sobie wyobrazić. Pyk, kamera stop. I co? Dalej nic nie mówię? Ok, mogę wyjść z domu na spacer, napić się wina, pójść spać, czyli zakończyć misję względnym sukcesem. Myślę, że byłabym zdolna przemilczeć zasłyszane rewelacje na jakiś czas. Tak. Ale błagam, nich mi nikt nie próbuje wmówić, że w kłotni na śmierć i życie, w argumentacji na noże, da się nie wyciągnąć znienacka: to ty jesteś ten gorszy, bo chowasz przede mną bekonowe prażynki w szufladzie!
Zastanawia mnie więc ten trend, który w polskich śniadaniówkach omawiany jest jako przykład niemalże cnoty, jako że (cytuję) “podbija media społecznościowe, ale przede wszystkim zmienia nasze relacje i sposób rozmowy. Zachęca do tworzenia przestrzeni, w której każdy może swobodnie opowiedzieć o swoich emocjach i doświadczeniach, bez obawy przed krytyką czy osądem”. Serio? A co się dzieje z tymi biednymi ludźmi po wyłączeniu kamery?
Czy pokolenie generujące te nagrania jest naprawdę tak inne od mojego? Czy w środowisku tego trendu krążą równolegle jakieś tajemne poradniki, jak poradzić sobie z frustracją towarzyszącą tym “fantastycznym” i “ sprzyjającym budowaniu poczucia bezpieczeństwa” wyznaniom? Czy ktoś trzyma rękę na pulsie, kiedy dowiadujesz się, że przyjaciółka wykorzystywała Cię jako darmowego ubera, kiedy dzwoniłaś do niej, skarżąc się na udawane mdłości? Czy ktoś w szczegółach tłumaczy, czemu ma służyć obietnica ciszy w momencie, kiedy mąż wyznaje Ci, że od lat zamyka się włazience dla chwili spokoju, kiedy Ty ogarniasz mopem podłogi? Czy to naprawdę normalne nie skomentować na głos soczyście i nie wyciągnąć konsekwencji, kiedy najbliższa ci osoba, przyznaje się do robienia Cię w balona przez lata? Nazwijcie mnie starą sztywniarą, ale ja tego nie kupuję.
Anna Burek