Choć presja była spora, do dziś jestem sobie wdzięczna, że narzuciłam sobie pewien rygor doświadczania przed osiągnięciem magicznej liczy w życiorysie. Popełniałam wtedy błędów na pęczki, wynosząc z nich nauczki na lata. Próbowałam krótkometrażowych scenariuszy, które pomogły mi zrozumieć, co dla mnie, a co już niekoniecznie w zgodzie ze mną. Pomieszkałam w miejscach, które wydawały mi się magiczne, a okazały atrapą spełnienia marzeń. Odnalazłam spełnienie w ludziach, z którymi nie od razu było mi po drodze. Zbudowałam sobie niezłą bazę doświadczeń, z której korzystam do dziś.
Trzydzieści lat dochodziłam do tego, kim chcę być, jak dorosnę. I choć po milowych urodzinach zdarzało mi się nadal zastanawiać co, z kim i gdzie dalej, to miałam poczucie, że oparcie, które w samej sobie zbudowałam, trzyma mnie w ryzach kręgosłupa moralnego, z którym mi do twarzy. Wszyscy dookoła mówili, że po trzydziestce zaczyna się życie. Czekałam więc z niepokojem, co przyniosą miesiące po urodzinach. Wydawało mi się, że nie przyniosły zbyt wiele. Patrząc wstecz wiem, że przyniosły potwierdzenie, że wszystko, co wybrane dla siebie do tej pory, było słuszne.
Przede wszystkim ludzie, których mam wokół. Każdy z nas wie, ile razy trzeba się sparzyć, ile razy rozczarować, nabrać na miłe słówka, trzymać nie z tym, z kim należy, by dojść do momentu, gdzie otoczeni jesteśmy tylko tymi, których warto się trzymać. Za żadne skarby nie chciałabym wrócić do czasów, gdy zależało mi na opinii każdego, dobre słowo miałam dla wszystkim poza najbliższymi, wolałam słuchać o tym, co bliskie przypadkowym ludziom niż być blisko tych, dla których ważna jestem ja. Są tacy ludzie, którzy nie zawiedli nigdy, ani razu. I nawet gdy zbaczałam z kursu, tracąc ich z oczu, byli tam, gdzie trzeba, kiedy ich potrzebowałam. To jest wartość, której nie oddałabym za nic.
Miejsca, które tak kusiły blichtrem i pompą. Od wczesnego gimnazjum, gdzie domówki toczyły się w wypasionych pokojach rówieśników, przez fancy stancje studenckie z barkami wypchanymi po brzegi, aż po hipsterskie bary z koktajlami za miliony. Bywanie w nich najpierw zbyt często, a z czasem już tylko okazjonalnie uświadomiło mi, że w wolę być niż mieć. I że nie potrzebowałam na ścianie plakatu z BRAVO a teraz – wnętrza w beżu i kanapy obitej buklą, by czuć się częścią tego świata, na którym mi zależy. Są takie miejsca, do których wchodzi się jak do siebie, nawet jeśli po raz pierwszy i nawet, kiedy proszą o ściągnięcie butów. Nie ma to nic wspólnego z sojową świeczką w przedpokoju ani boho dywanikiem. To poczucie bycia u siebie, które zostaje ze mną, nieważne po której stronie drzwi stoję.
Doświadczenia, bez których nie byłabym kim jestem. Nie są jakieś spektakularne, nie ma w nich nic szczególnie wielkiego, imponującego, nad wyraz wyjątkowego. Kilka potknięć o wygórowane ambicje, kilka zbyt ostrych zakrętów zza których nie było widać, co dalej, kilka sprzeczek na śmierć i życie o coś, co nie było warte minuty dyskusji. Kilka marzeń na całe życie, które rozbiły się o pierwszy dzień realizacji, kilka celów tak wielkich, a już nie pamiętam, czemu miały służyć. I masa rzeczy tych nieistotnych, nieważnych, bez sensu, które wpajane mi do głowy od dziecka okazały się być najważniejsze. Przekonanie o tym, że widzę w lustrze kogoś, kogo lubię, pozwala mi spać bez łykania dropsów.
Trzydzieści lat to ładna rocznica. Człowiek wie już, kim chce być, jak dorośnie. Trzydzieści lat to też wystarczająco, by wiedzieć, kim się nie chce zostać za żadne skarby świata. To dość, by przesiać to, co szkodliwe i odróżniać to, co wartościowe od tego, co niekoniecznie. To wiek, w którym ponoć życie dopiero się zaczyna. Oby ta wróżba spełniła się dla KONTAKTÓW – sto lat, a przynajmniej kolejnych trzydziestu! Żeby zbudowany przez Was do tej pory kręgosłup trzymał nas w pionie na lata!
Anna Burek