Siadam więc od miesiąca w każdy środeczek tygodnia z kubkiem wrzącej herbaty zalanej nie wedle instrukcji na woreczku, i czekam, aż mnie ktoś oświeci co do sensu życia. Bo latem, to ja nie mam z tym problemu. Spacery po lesie, kąpiele w jeziorach, lody i piwka non alko. Jesienno-zimowe przyjemności za to tuczą, szkodzą albo zwyczajnie się nie odbywają, odwołane z dnia na dzień przez kolejne osoby porwane przez jesienny marazm. No więc szukam sensu ponad te przeszkody.
Pomijając wszystko-wiedzących kursantów i osobników wiecznie-odwołujących, plan na jesienno-zimowe wieczory idzie mi całkiem nieźle. Tylko mąż z przerażeniem na mnie znad kubka zerka, kiedy pytam, czy wyobrażał sobie już swoją śmierć. Zapala światło, by spojrzeć mi w oczy, kiedy przed snem pytam, czym różni się zawał od wylewu. Uspakajam go jak mogę, powołując się na stoicyzm, odwołując się do stoicyzmu, odmieniając stoków przez wszystkie przypadki. Być może i tak, że wykład o Senece był jedynym, na którym do tej pory nie zasnęłam. A snu się dzisiejsze rozważanie tyczy.
Snu na zawsze. Śmierci. Szukając głównych źródeł poczucia sensu, stoicy doszli do wniosku, że można go odnaleźć poprzez medytację i rozważania nad śmiercią. To w chwili śmierci dochodzimy ponoć do absolutnej pewności co do tego, jak oceniamy nasze życie. To też jedyny moment, gdy na zmianę czegokolwiek jest za późno. Seneka zalecał więc, by regularnie medytować nad śmiercią – zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby miało na nas nie czekać żadne jutro., gdyby mijające minuty miały okazać się tymi ostatnimi. Co uznalibyśmy za życiowe highlighty, co okazałoby się stratą czasu, za czym mielibyśmy najbardziej tęsknić, czego najmocniej żałować.
Ze świadomością płynącą z tych rozważań należy budzić się co rano i traktować każdy dzień, jako prezent od losu. Zakładać, że może być naszym ostatnim dniem w pracy, z rodziną, z codziennymi obowiązkami. Ostatnią poranną kawą, ostatnim wyjściem po chleb, ostatnią jogą czy znienawidzonym kursem niemieckiego. Ostatnią szansą na telefon do dawno zapomnianego bliskiego, na wyciągnięcie ręki do przyjaciółki, z którą nie rozmawiasz od lat, na powiedzeniu bratu, jak jest dla ciebie ważny, rodzicom – jak bardzo ich kochasz.
I rzeczywiście, to działa. Myśląc o tym, co uznałabym za warte świeczki w moim życiu,, a co złamanego grosza niewarte, doszłam jednak do niepokojących wniosków. Wszystko jest w nim na opak. Dużo zamieszania wokół pracy, dużo szumu wokół planowania podróży, sporo myśli poświęconych samorozwojowi, wiele godzin spędzonych na nauce. Jeszcze więcej: nie mam czasu na kawę w tym miesiącu gdy zaprasza przyjaciółka, oddzwonię, bo teraz jestem zajęta gdy dzwoni mama, ode mnie do was jest tak samo daleko jak od was do mnie gdy bracia odmawiają wizyty w Berlinie ze względu na odległość.
Odkopując więc tej jesieni sens życia spod sterty rozpraszaczy, zrezygnuję chyba z kursu filozofii. Zaoszczędzony czas przeznaczę na to, co do tej pory nazywałam “w sumie nic”. Pod kocem nadal będę siadać regularnie, ale dzwoniąc do bliskich, którzy są daleko. Herbatę pić będę parzoną porządnie, w kuchni przyjaciółki. Wymówek na pozostanie w domu też nie będę potrzebować, bo najlepszą mam przecież u boku. W dodatku taką, co obiecała mi “aż do śmierci”. A skoro tak, to czego chcieć więcej?
Anna Burek