No i ostatecznie – że jak już się spełnią, to szukać trzeba kolejnych. Nic to jednak. Siedzę na razie i sączę bliżej nieznany trunek, który postawił mi na stole miły nieznany mi pan, tłumacząc mi w nieznanym języku, co to takiego, co tak ochoczo mi serwuje. Mam co chciałam, poprosiłam przecież o coś lokalnego, ale nie wino. Spędzam miesiąc we Włoszech, objeżdżając małe miasteczka, o których bóg zapomniał, nazw nie potrafię wymówić, a ich jedyny supermarket zamyka się o osiemnastej, nie pozostawiając mi wyboru innego niż pałaszować z apetytem lokalne przysmaki w uroczych osteriach, trattoriach i barach, siedząc na drewnianych, niewygodnych krzesłach, a niewygodę tę zapijając winem. Karmię brzuch pistacjowym gelato na zmianę z makaronem z ragu, posypując wszystko bez wyjątku obficie parmezanem i zastanawiając się, czy jest sens wracać do Berlina, skoro taniej chyba jednak będzie wykupić noclegi na kolejny miesiąc niż wymieniać całą garderobę na większy rozmiar. Poza tym, słyszałam, że w Berlinie słońca brak, a tu nareszcie widzę sens używania kremu z filtrem w zimie.
Małe miasteczka mają swój urok. Sezon kończy się tu dużo wcześniej, jeśli w ogóle zaczyna, bo brak w nich dużych parkingów autokarowych i sklepów z pamiątkami. Kawa kosztuje tyle co kaucja za kilka butelek piwa w Berlinie, a zamiast rogalika z kremem pistacjowym, w kawiarniach królują łakocie pod nazwami “brutti ma buoni”, co w wolnym tłumaczeniu przekłada się chyba na ciastka, które moja babcia robiła z resztek po świątecznych polewach. Małe miasteczka zmuszają do dobrej organizacji czasu. Każdy lokal otwarty jest w wybrane dni tygodnia, bo że w dziwnych porach nieodpowiadających polskim nawykom żywieniowym, wspominać nie muszę. Na kawę trzeba rano, bo po południu to już gdzie indziej i raczej na wino. Wieczorem – gdziekolwiek, gdzie dobrze karmią, ale zakupy trzeba ogarnąć wcześniej, bo market czynny tylko do zmierzchu. Że w południe wszystko zamknięte, to już wiemy.
Wyznacza więc to żywe zainteresowanie jedzeniem i piciem w połączeniu z dość ruchomym harmonogramem otwarcia przybytków rozpusty, pewny rytm dzienny, do którego w miasteczku dostosowują się wszyscy, którzy głodni i spragnieni. A tak opisać można by chyba przeciętnego Włocha. Lądują więc w tym samym czasie na kawie, o podobnej porze na winie, dokładnie pięć minut przed zamknięciem w kolejce do kasy. Kotłują się wokół siebie, przytulają, całują, ściskają, czochrają dzieciom włosy i macają nawzajem sweterki z najwyższej jakości wełny. A przede wszystkim – nieustannie, zbyt głośno, z entuzjazmem godnym zawodowców – gadają. Non stop mówią.
Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Przyznaję, z pewną premedytacją planowałam pobyty w małych mieścinach, wiedząc, że skoro gadają tu do siebie wszyscy i wszędzie, gadać będę i ja. A wiadomo, że w nauce języka mówienie jest najtrudniejsze. Gadałam więc już po pogodzie (tak mi się zdaje, bo pan wskazywał palcem na niebo), gadałam o różnicy między Rzymem a Florencją (podstawowe przymiotniki, czas teraźniejszy, nie ma mowy o pomyłce), gadałam też o smakach pizzy i o przyczynach wyludniania się małych miasteczek (i to wszystko w jednym zdaniu, mam wrażenie, bo rozmówca nie zrobił przerwy na oddech). Czasem nie gadałam wiele, a proste “si”, którego udzieliłam w odpowiedzi na niezrozumiałe pytanie, zaprowadziło mnie do ogrodu sąsiada, co w skutkach okazało się brzemienne i obrodziło kilogramami kaki powpychanymi we wszystkie moje kieszenie.
Mogę mieć Włochy w domu. Ta myśl pojawiła się we mnie w drugim tygodniu pobytu w małych włoskich miasteczkach. Bo odwiedziłam Kotlinę Kłodzką jesienią i nigdzie, absolutnie nigdzie, nie widziałam takiego złota sypiącego się z drzew. Zjechałam lubuskie winnice i choć nie jest to Morellino di Scansano, spokojnie mogłoby koło niego stać. Odwiedzam rodziców w małym miasteczku na Śląsku, gdzie piję absolutnie najlepszą kawę, a po ciastka typu jabłuszko i jagodzianki w piekarni Społem ustawia się w sezonie kolejka od samego rana. Małe polskie miasteczka różnią się od małych włoskich miasteczek zasadniczą kwestią. Nie gadamy.
I w sumie rozumiem, dlaczego. Fajnie czasem wejść–wyjść i załatwić coś w przerwie na papierosa. Dobrze jest napić się kawy nad książką. Czasem na litość trzeba też wykonać jakąś konstruktywną pracę. Ale gdybym chciała, mogłabym sobie Włochy zrobić w domu. Zapytać sąsiada, czy też mu wieje z okien. Odezwać się do sprzedawcy w Netto, żeby skomentować pogodę. W restauracji wygłosić rozprawkę na temat wyższości pizzy na cienkim cieście nad wszystkimi innymi. A starą ciotkę, koło której co roku sadzana jestem przy wigilijnym stole, zapytać po prostu, jak leci. Tak w tym roku zrobię. Spędzę święta po włosku – będę jeść gluten, owoce rzeki, popijać polskie digestiva i paplać. Paplać bez umiaru. Będę miała Włochy, za którymi non stop tęsknię, w domu, Włochy DIY, Polish edition. Pewnie też i limited, bo ile przecież można gadać.
Anna Burek

