Każdej sekundy jesteśmy poddawani inwigilacji, oddajemy dobrowolnie swoje dane osobowe, czatujemy z robotami, a nie pracownikami i usługodawcami. Algorytmy wyczuwają nasze nastroje i potrzeby. Po obejrzeniu jakiegoś produktu, wyświetla nam się tygodniami jego reklama, nawet nawigacja w aucie podsłuchuje, o czym rozmawiamy. Jednak najgorsze jest to: wierzymy we wszystko, co oglądamy w sieci i jednym kliknięciem, w ciągu ułamka sekundy, przekazujemy to dalej.
Dzieci patrzące na Tiktoki chłoną treści jak gąbki, powtarzają co widzą, trudno im wytłumaczyć, że za śmiesznymi filmikami stoją często profesjonalne agencje reklamowe zatrudniające specjalistów. Influencerka reklamuje szampon do włosów – o rety, faktycznie, piękne włosy! Ale że ekipa filmowców i makijażystów spędziła z nią kilkanaście godzin – tego nie widzimy. Jakiś inny influencer gada do ściany: udaje, że nagrywa podcast, bo jest ekspertem w swojej dziedzinie, więc zaprasza się go do wywiadów. To, że żadnego wywiadu nie udziela przecież nie wyjdzie na jaw, bo kamera nie pokazuje osoby zadającej pytania, tylko jego.
Nad Polską latały drony, zostały zestrzelone przez wojsko – w sieci pojawiają się wszystkie możliwe na ten temat teorie spiskowe, filmiki z instrukcjami, jak pakować plecak ewakuacyjny i ile mieć ze sobą gotówki. Wszystkiemu winni Niemcy, Rosjanie, Ukraińcy, Amerykanie, UFO – niepotrzebne skreślić. Stworzone przez sztuczną inteligencję obrazy, komentarze od trolli, czyli nie prawdziwych użytkowników tylko fałszywych kont służących dezinformacji – jeszcze czasem da się je rozróżnić, ale robią się coraz lepsze, coraz bardziej prawdopodobne, coraz wyraźniejsze i naturalniejsze. Ile osób już się na nie nabiera?
W szambie internetowych informacji, zapomnieliśmy już dawno o kilku ważnych sprawach: nie każdy, kto przemawia w sieci jest ekspertem, ale każdemu wolno to robić. Nie ma żadnego factcheckingu, nie ma żadnego tabu, nie ma cenzury, nie ma krasnali, które segregują treści na prawdę i fałsz. Wolno wszystko i każdemu. Pamiętacie jeszcze o tym? Obserwujemy zanik autorytetów – w internecie ważniejszy jest influencer od profesora stosunków międzynarodowych. Liczy się klik, lajk, szybkość, przekazanie dalej, a nie wiedza i fakty. I pal licho jeśli chodzi o przepis na szarlotkę lub stylizację ślubną. Sprawa robi się jednak poważniejsza, gdy dzieci czytają o sobie w internecie komentarze, po których chcą odebrać sobie życie lub gdy przekazujemy innym kłamliwe informacje, w momencie, gdy cały świat kipi od konfliktów prowadzących do wybuchu trzeciej wojny światowej.
Fejki, mowa nienawiści, algorytmy i boty – to nowe słownictwo, którym się posługujemy i coraz trudniej nam odróżnić prawdę od kłamstwa. Dlatego proszę Was, jeśli chodzi o sprawy poważne: szukajcie źródeł informacji i namawiajcie do tego innych. Zamiast udostępniać treści, sprawdźcie, kim jest osoba, która je nagrywa. Jakie ma podstawy, by się wypowiadać na dany temat? Skąd czerpie wiedzę? Pamiętajcie, że nawet w Wikipedii są błędy, bądźcie czujni, nie dajcie się! Oglądacie statystyki, czytacie analizy? Świetnie, skąd one pochodzą? Jakie jest ich źródło? Jaki instytut je udostępnił, gdzie i kiedy? Wróćmy do źródeł!
Kiedyś był taki ciekawy zawód, nazywał się: dziennikarstwo. Osoba wykształcona w tym kierunku i uprawiająca ten zawód, przekazywała szerszej publiczności fakty na pewien temat, ukazywała przy tym różne opinie. Spędzała czas w archiwach, bibliotekach, konsultowała informacje, sprawdzała je. Rozmawiała z wieloma osobami, szukała źródeł, a jak się nie dało, to próbowała się do nich dostać. A teraz skupcie się: gdzie i kiedy ostatnio oglądaliście, słuchaliście lub czytaliście materiał przygotowany przez profesjonalnych dziennikarzy? Nie odpowiadajcie natychmiast, zastanówcie się uważnie. Nie pamiętacie? A… denerwuje Was, że trzeba płacić za dostęp do artykułów i filmów? Lepiej jednak z Instagrama, bo za darmo? Bo szybko i kolorowo? Dziennikarze nie muszą jeść chleba i zarabiać za swoją pracę? No to nie dziwmy się proszę Państwa, że mamy to, co mamy. Papkę składającą się klików, botów i skopiowanego tekstu bez sprawdzonego źródła. Często wymyśloną po to, byśmy dzięki dopaminie, którą wytwarza nasz mózg oglądający obrazki na mediach społecznościowych, dłużej zostali online, coś kupili, gdzieś kliknęli. Jest jeszcze coś takiego jak analfabetyzm wtórny. Ale to sobie zostawimy na kolejny felieton.
A zatem powiadam Wam, wróćmy do źródeł, sprawdzajmy je, traktujmy internet niczym ocean opinii i możliwości, a nie wyrocznię. Teraz się pośmiejemy, ale kto wie, może jeszcze kiedyś wrócimy do papierowych słowników, map i encyklopedii?
Żebyście jednak nie spędzili jesieni przed telefonami i ekranami, mam jak zwykle kilka propozycji czytelniczych. Wróćcie do George Orwella „1984”, przeczytajcie go uważnie biorąc pod uwagę dzisiejsze technologie. Swoim niemieckim przyjaciołom polećcie dwie dobre polskie powieści, które właśnie ukazały się w niemieckim tłumaczeniu świetnego tłumacza Andreasa Volka. Mam na myśli „Die Tiefe” („Toń”) Ishbel Szatrawskiej i „Hotel ZNP” Izabeli Tadry. A jeśli zapragniecie poczytać o depresji i alkoholizmie, ale bez przemocy i wulgarności lecz z ironią i poczuciem humoru, to pochylcie się nad debiutem literackim Leona Englera „Botanik des Wahnsinns” – nie pożałujecie.
I ostatnie: ten felieton napisała osoba, która ukończyła studia podyplomowe dziennikarskie, ze specjalizacją… media społecznościowe.
Natalia Prüfer